środa, 16 marca 2016

WIOSNA..., A JA O ŚMIERCI?

Ludzie giną na wszelkie sposoby, wedle wszelkich kluczów, pod każdym pretekstem.
Wydaje się, że nie żyją już wszyscy, że nie ma się przy czym upierać, nie ma przy czym obstawać...

Przyroda się budzi do życia, a ja myślę o śmierci...
Myślę o tym, jak to jest z tym odchodzeniem na drugą stronę..., z odchodzeniem bez prawa powrotu...
Myślę nie o tym, że to może być bolesne dla ciała, ale czy, i jak, to będzie bolesne i trudne do zniesienia dla duszy...
Nie byłam nigdy przy umierającym, choć mogłam... i może powinnam..., ale nie chciałam...


Dlaczego?
Sama nie wiem; może to był strach, obawa, że jeśli przy tym będę, to się zarażę śmiercią, jak chorobą?...
Bo ja jestem tchórzem, tchórzem, który nie potrafi stawić czoła problemom, ani ludziom, który nie walczy, a odchodzi, zostawiając pole innym, który nie walczy nawet jeśli chodzi o swoje życie.
Grzech zaniechania na wszystkich frontach, nieprawdaż?
Od kilku dni w głowie kołacze mi się słowo - śmierć... Przerabiam je i odmieniam, drażę i oglądam...
Zastanawiam się jak to jest..., jak to będzie...?
Nie jak będzie po, ale w trakcie...
Czy chciałabym usłyszeć - To są już Twoje ostatnie godziny, ostatnie chwile...
A jeśli usłyszę, to co wtedy, czy czegoś będę jeszcze chciała, czy będę chciała coś powiedzieć, czy będę chciała komuś wybaczyć, prosić o wybaczenie..., czy...
Zastanawiam się jak chciałabym umierać i gdzie?
W domu, w szpitalu, na ulicy?
Jedno wiem - na pewno świadomie...
Zastanawiam się jak byłoby mi łatwiej - gdybym była w tej chwili sama, z pielęgniarką obok, z księdzem, a może z kimś kto mnie kocha, kogo ja kocham, kto potrzyma za rękę nie z obowiązku, a z czystej miłości?
Ot gdybanie...
Panuje przekonanie, że łatwiej jest, gdy się odchodzi z tego świata spełnionym, w gronie rodziny, a ja myślę, że niekoniecznie.
Bo czy w takiej sytuacji nie jest paradoksalnie trudniej?
Trudniej, bo zostawia się wszystko to, co się kocha, zostawia się tych, którzy nas kochają pogrążonych w smutku, cierpiących - to musi boleć podwójnie.
Ja zalewałam się łzami, za każdym razem, jak moje dziecko wyjeżdżało, choć wiedziałam, że mu się krzywda nie dzieje i że wróci.
Po śmierci Enrice byłam jak martwa przez trzy lata, a i teraz czuję, że wraz z nim, umarła też jakaś część mnie...
Przecież każde, ostateczne rozstanie, nawet jeśli nie jest ono zakończone śmiercią, jest bolesne i okaleczające...
Może lepiej nie kochać umierającego?
Może lepiej nie kochać umierając?
Po co wczepiać się w czyjąś dłoń konając, mając jednocześnie świadomość, że ten ktoś za chwilę wstanie i odejdzie do swego życia, gdy tymczasem nas przykryją prześcieradłem i powiozą do krematoryjnej lodówki, a potem, już po zakopaniu, w trumnie dobiorą się do naszego ciała robaki.
Czy ta świadomość, świadomość czyjejś witalności, w obliczu naszego gasnącego życia, nie jest dodatkowym cierpieniem?
No i ci bliscy, którzy nie zawsze są bliscy...
Którzy stoją nad łóżkiem, albo na szpitalnym korytarzu, pragnąc żeby to już się w końcu dokonało..., bo nie mają czasu...
Nie mieli czasu wcześniej, więc tym bardziej teraz...
"Bliscy", którzy może uronią łzę, lub nie, którzy pójdą w kondukcie na cmentarz, a już na stypie, po wszystkim, zjedzą schabowego, wypiją jednego, pożartują i pogadają o polityce, a potem przypomną sobie o zmarłym raz w roku - 1 listopada...
Załóżmy, że śmierć przyjdzie do nas, kiedy będziemy całkiem sami...
Co prawda jeszcze żyję (no bo kto by to pisał?), ale były już takie momenty, kiedy miałam wrażenie, że to koniec.
Byłam wtedy w domu, w nocy, całkiem sama..., w ciemności...
Bałam się..., nie był to zwykły strach; było to trochę jak panika, a jednocześnie jak pogodzenie się z sytuacją...
Co ciekawe myślałam wtedy o tysiącu sprawach, w tym, o tych zupełnie prozaicznych i zdawałoby się, że zupełnie nieważnych; jak bałagan w szafie, nieodkurzony dywan w salonie, no i o tym jak będę wyglądać, kiedy mnie ktoś w końcu znajdzie po kilku tygodniach lub miesiącach, gdy zapach rozkładającego się ciała, lub wrzask głodnego kota, zakłóci egzystencję sąsiadom...
Już lepiej chyba umierać samotnie w szpitalu lub w hospicjum...
Tam nie mamy szans na "widoczny" rozkład, a i ubrać nas mogą w piękną koszulkę, więc proza życia, nie będzie nam zakłócać odchodzenia w niebyt.
Tlen i środek znieczulający, być może pozwoli nam na dokonanie życiowego rozrachunku, zobaczenie wszystkiego po raz ostatni i odejście w spokoju...
Właśnie - w spokoju...
Gdzieś, głęboko, czuję, że to właśnie spokój jest w tej sytuacji najważniejszy. Spokój i pogodzenie się z rzeczywistością.
I przyzwolenie...
Przyzwolenie, aby się dokonało...
Może w końcu mój brak chęci walki o swoje, na coś się przyda...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz