W poświąteczną sobotę, kiedy to leżałam sobie na kanapce z nóżętami w górze i dychałam równo po trzydniowym maratonie, zatelefonował do mnie kolega...
Niby to nic dziwnego, bo przecież nie telefonował pierwszy raz, ale ...
Tak na marginesie, według mnie, nie powinien w ogóle do mnie telefonować, bo przebywał właśnie u swej aktualnej "narzeczonej".
Ale mówi się trudno i słucha się dalej, tym bardziej, że głos miał taki, jakby przechodził jakieś chińskie tortury.
Ale mówi się trudno i słucha się dalej, tym bardziej, że głos miał taki, jakby przechodził jakieś chińskie tortury.
Ewidentnie przechodził, ale nie tortury, tylko jakiś kryzys uczuciowy i z tego powodu natychmiast poczuł niepowstrzymaną potrzebę na wyspowiadanie się, a na spowiedniczkę wybrał sobie mnie.
Po wylaniu wszelkich żali, przerzucił się na mnie, aczkolwiek w trochę innym sensie. A mianowicie oświadczył żałośnie, że mi bardzo zazdrości mojego optymizmu i tego, że jestem szczęśliwą kobietą.
I to mnie dopiero zadziwiło, bo nigdy, aż do tej pory, nie postrzegałam siebie jako optymistki!