- Robię przecież co chcesz!
- To nie ja mam chcieć, tylko TY!
- Ale ja chyba nie chcę...
- Jak to?!
- Tak to...
Ot dialog, jeden z tych jakie ostatnio, jak dla mnie, COŚ za często się powtarzają.
Zrezygnowałam nawet ze zwykłej u mnie poprawności i ugodowości towarzyskiej, po prostu odstawiam otwarty bunt na pokładzie.
A mówiąc dokładniej, na mojej osobistej, dryfującej, samotnej tratwie.
Nie wiem dlaczego, jest ona postrzegana jako tratwa ratunkowa, która z uratowanym rozbitkiem (czyli mną), powinna koniecznie dobić do jakiegoś brzegu.
Jak dla mnie, ta tratwa to jest to mój kawałek podłogi; może niestabilny, może i przecieka, może za chwilę się rozpadnie, ale mój i nie mam zamiaru zamieniać go na jakiś tam brzeg.
W zasadzie to na żaden brzeg...
Lubię M, i mimo okropnych rzeczy, które wygaduje, staram się ją zrozumieć, czego ona nie robi w stosunku do mnie. Ale nic to, przyjmuję to z dobrodziejstwem inwentarza, w którym jest w tym wypadku M.
Bo czy syty zrozumie głodnego?