sobota, 6 czerwca 2015

JESTEM JAK GOLIAT

Nic mi się nie chce, albo inaczej..., chce mi się, ale na tym koniec.
Stałam się specjalistką od wynajdywania usprawiedliwień i konstrukcji wygodnych alibi.
Lista spraw i czynności, które powinnam wykonać, jest długa niczym rolka papieru Velvet Classic i tak jak ona, zajmuje niewiele miejsca w moim planie dnia.
Jeśli tu jakimkolwiek planie może w ogóle być mowa.
Na dodatek, muszę sobie podarować moją ukochaną szesnastkę na co najmniej dwa tygodnie, bo chirurg założył mi wczoraj 4 szwy na stopie. To zadziwiające, bo wyciął mi półcentymetrowy pieprzyk, a rozharatał przy tym jej połowę. 
W zasadzie to miał mi jeszcze usunąć odcisk na pięcie, ale zostawił go sobie na deser, jak przyjdę do wyciągnięcia szwów. Taki był litościwy!

Zdecydowałam się pójść pod nóż, bo teraz pogoda sprzyja chodzeniu na bosaka i nie będę dodatkowo sobie podrażniać odniesionych "ran".
W efekcie pewnie znowu mnie nieco przybędzie, ale kochanego ciała przecież nigdy nie za wiele.
Odsiedziałam w przychodni równe pięć godzin; dwie u lekarza rodzinnego żeby dostać skierowanie do specjalisty i trzy u tegoż.
Od tego siedzenia, znając moje szczęście, na pewno zaczęły mi już pączkować odciski na czterech literach. Tragedia!
Do domu ledwo doczłapałam, mimo że znieczulenie jeszcze trochę działało...
Zamiast jednak dać nóżce spokój, zabrałam się za przestawianie mebli.
Nie żebym nagle zapałała pragnieniem zmiany wystroju wnętrza, o nie, nic z tych rzeczy..., zmusił mnie do tego Dawid...
Malutki komar o imieniu Dawid, który pojawił się z czeluści piekieł minionej nocy w mojej sypialni, ruszył mój ciężki tyłek Goliata i bolącą stopę do roboty.
Ostatnio wędrowałam z moim łóżkiem do pracowni w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to sypialnię zamieniłam na jadalnię. Miało to być tymczasowe rozwiązanie, które zapewne by trwało nadal, gdyby nie upierdliwy Dawid śmigający nad moją twarzą.
Dodatkowym winnym tej sytuacji był jeszcze hak wbity w sufit, służący do wieszania zasieków przeciw inwazji latających potworów, a który to tkwił z wiadomych względów, od grudnia nad stołem, zamiast jak każdy przyzwoity hak powinien, nad łóżkiem.
Początkowo, chciałam się wymigać od tego szaleństwa i po prostu wbić haczyk w sufit w moim obecnym nocnym lokum, ale o mało nie skończyło się to kalectwem i gipsem, gdy zaczęłam balansować stojąc na jednej nodze na krześle, chwiejącym się na środku łóżkowego materaca.
Mimo to nie poddałam się łatwo i udało mi się parę razy walnąć młotkiem w sufit omijając palce...
I to by było na tyle, nim metodą prób i błędów zorientowałam się, że młotek to mogę sobie wsadzić..., i że tu musiałby być raczej młot pneumatyczny...
Nie było więc rady, jeśli chciałam przespać w spokoju kolejną noc, musiałam zabrać się za przenoszenie mebli, co się niestety odbyło i to ze szkodą dla szwów, z których co najmniej jeden chyba musiał się chyba mocno nadwyrężyć, bo opatrunek nieco przesiąkł krwią,
Przy okazji dokonałam bardzo wielu ciekawych odkryć; zadziwiające ile drobiazgów może znaleźć się za meblami przez pół roku, o "kotach" nawet nie wspomnę.
Tak to Dawid, pokonał Goliata, a Goliat odzyskał pracownię... Teraz tylko trzeba przywrócić jej funkcje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz