wtorek, 9 czerwca 2015

GNOM I ZAUFANIE

Bardzo wcześnie straciłam złudzenia, myślę, że stało się to już w dzieciństwie, kiedy to powinnam być ufna i z szeroko otwartymi oczami, chłonąć radośnie świat niczym gąbka.
Nie potrafię dokładnie uchwycić momentu, w którym brutalnie zdjęto mi różowe okulary, na pewno był to jakiś proces..., ale jedną z takich sytuacji pamiętam do dzisiaj; miałam wówczas tylko 7 lat...
Trudno w to uwierzyć, ale wtedy prawdopodobnie po raz pierwszy, zdałam sobie sprawę z tego, co to znaczy zdrada, choć prawdopodobnie nie potrafiłam tego jeszcze zdefiniować. Było to jednak na tyle dla mnie wówczas traumatyczne przeżycie, że pamiętam je nadal...
Zdrady popełnione przez osoby najbliższe, które darzy się bezwzględnym zaufaniem, bolą najmocniej i nigdy się o nich nie zapomina, bo odzierają z naiwności i uczą nieufności.
Przeżyłam trochę lat na tym świecie, i przeżyłam również po tej pierwszej, wiele innych zdrad; większych i mniejszych. Czasami myślę, że miałam pecha, albo to była moja wina... Usiłuję się też pocieszać, że niektórzy (ja) po prostu tak mają...
Myślę też, że nie potrafiłam tego mężnie udźwignąć, czy ja wiem..., stanąć do walki o swoje?
Jestem słaba, przynajmniej taka się czuję, gdy po raz kolejny, ktoś komu zaufałam, okazuje się tego nie wart, kiedy zdradza...
Kiedy ktoś, kto wydaje się być przyjacielem;okazuje się tylko osobą, która kontaktuje się tylko aby uzyskać jakieś informacje, a nie ma jej, gdy jest potrzebna, kiedy jest smutno i źle... Wtedy telefon milczy...
Jedyną moją reakcją na takich ludzi, jest wtedy wycofanie się, prawie nigdy konfrontacja. Rzadko pozwalam tej samej osobie na kolejny cios..., musiałby być to ktoś na kim mi bardzo zależy.
Z czasem odkryłam w sobie pewną cechę, która pozwala mi się podnieść i utrzymać w pionie; nie jest to łatwe, ale potrafię odejść od każdego kto mnie zawiedzie i to bez oglądania się za siebie.
Początkowo oczywiście zawsze jest to bolesne, ale potem znieczula...
Kiedy byłam dzieciakiem, odchodziłam duchowo albo mentalnie (nie wiem jak to nazwać). Wtedy nie mogłam inaczej odciąć się od tych, którzy mnie krzywdzili...
Doszło w końcu do tego, że nawet jak ktoś po fakcie przyszedł i przepraszał, czy przekonywał, że było inaczej, to i tak było już za późno. Za późno, nawet gdybym starała się uwierzyć; raz utraconego zaufania nie potrafię odbudować.
Taki ktoś staje się dla mnie w pewien sposób "martwy". Mogę z nim rozmawiać gdy się spotkam, wymienić parę zdań o pogodzie, ale na tym koniec... Już nigdy nie otworzę przed nim serca.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to dziwna i radykalna reakcja obronna i nie jest istotne kogo ona dotyczy. Im osoba jest mi bliższa, tym bardziej jestem restrykcyjna wobec niej.
To co mówią i czynią ludzie mi obojętni, mówiąc kolokwialnie; powiewa mi. Natomiast od tych, którzy stają się i są mi bliscy, wymagam więcej; wymagam przede wszystkim lojalności, prawdomówności. Nie akceptuję dwulicowości.
Wymazanie z myśli i z serca takich osób jest bardzo trudne i okupowane dużym stresem, czasem tak dużym, że to fizycznie odchorowuję, ale jak się okazuje możliwe.
Może lepiej i zdrowiej by było odpuścić, bo mówią, że każdy i tak w końcu otrzyma to, na co zasłużył...?
Być może...
Tylko dlaczego na tę sprawiedliwość trzeba zwykle czekać bardzo długo, albo i nigdy się jej nie doczekać?
Inna rzecz, że ja w ten sposób nikogo nie karzę, chyba tylko siebie, mimo że się bronię...
Gdy kilka lat temu krztusząc się łzami, które starałam się ze wszystkich sił ukryć, zamykałam za sobą kolejne drzwi, poprzysięgłam sobie nigdy nie patrzeć za siebie, nie zastanawiać się jak moje życie mogłoby wyglądać gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Poprzysięgłam sobie, że będę twarda i już nie tak naiwna...
Jednak po tych wydarzeniach nastąpił mały cud..., moja zbroja pękła i nie mogłam oprzeć się pokusie ponownego otwarcia się na człowieka, oddałam się marzeniu...
Spotkałam kogoś wyjątkowego, jego obecność obok zmusiła mnie do zamyślenia się na tym, jak potoczyłoby się moje życie, jaka bym się stała, gdybym kogoś takiego jak on poznała wcześniej...
Zamyśliłam się, zatęskniłam za takimi ludźmi i zrobiło mi się przykro, że nigdy nie stanęli na mojej drodze..., a może ich nie zauważyłam?
Może...
Życie wydaje mi się sztuką, w której każdy już w chwili narodzenia ma przypisaną określoną rolę do zagrania. Widocznie dla mnie była przypisana rola w monodramie..., choć ja naiwna, czekam cały czas jeszcze na rolę w komedii romantycznej, albo w serialu takim jak "Przyjaciele". 
Cud zdarzył mi się raz, może zdarzy się drugi? Któż to może wiedzieć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz