sobota, 4 lipca 2015

UCIEKINIERKA


Kiedy wychodziłam rano z domu, było jeszcze bardzo wcześnie, a mimo to powietrze było już gęste, nagrzane i nieruchome, jak puchowa pierzyna zarzucona na miasto.
Wcisnęłam głębiej czapkę, aby oddzielić się od słońca i od razu obrałam szybkie tempo; chciałam się zmęczyć, doprowadzić się do stanu, w którym serce będzie mi walić z wysiłku, kiedy skupię się wyłącznie na jego uderzeniach. 
Aż świat wokół mnie rozpłynie się i zniknie, a ja znajdę się w kołysce rytmu kroków i uderzeń serca…
Jak byłoby to pięknie, tak się samej rozpłynąć i nagle znaleźć się w innym miejscu…
Ot marzenia i mrzonki sprzed chwili…
Chwili, w której myślałam, żeby "wszystko" rzucić w diabły...
Cóż..., w pewien sposób, ale nie do końca zrealizowałam to pragnienie, jednak nie o to mi do końca wszak chodziło...
Wtedy czułam, że abym mogła znowu czuć się ze sobą dobrze, muszę zrobić coś więcej; choćby i sprzedać wszystko co się tylko da, spakować jedną walizkę i kupić bilet w jedną stronę do nie wiadomo dokąd.
Chciałam zostawić za sobą wszystko to, co na mnie spadło i przygniotło do ziemi, bo czułam, że życie wymyka mi się z rąk i rozpada na tysiące kawałków.
Poczułam, że to co miałam - praca, małżeństwo, znajomi, dzieci, dom - nie są już moje, należą do kogoś innego, a kobieta, która patrzy na mnie co rano, to osoba zupełnie nieznana...
Rozpadło się to, co zdołałam przez lata ulepić, jak mi się wydawało złudnie, w jakąś spójną i stabilną całość, a ja stanowiłam już tylko zlepek sprzecznych emocji.
Pogubiłam się w plątaninie ścieżek dawnego życia, krążyłam po nich niczym duch, zawieszony między niebem, a ziemią. Starałam się niczego nie dotykać, aby ponownie się nie poranić, przyglądałam się tylko uważnie wszystkim napotykanym elementom.
Miałam tylko jedno marzenie; zniknąć..., pojawić się w innym świecie, z inną historią w tle...
Ale się nie udało...
To były marzenia..., lek był w zasięgu ręki, ale go odrzuciłam...
Dlaczego?
Wytłumaczenie jest proste i archaiczne jak na te czasy - poczucie obowiązku, więzi...
Tak by to można w skrócie podsumować.
Tak być powinno...
Obowiązek, który uczynił ze mnie więźnia...
Oczywiście, nie należy mi się z tego tytułu żadna pochwała, bo nie można przecież przypisywać komuś zasług za coś, co ten zrobił z musu, gdy został postawiony pod ścianą.
Sądzę też, że zostałam, bo jestem tchórzem i bałam się wykonać radykalne cięcie.
Zrobiłam, to co robiłam od zawsze; wycofałam się. Znalazłam ostatni kawałek twardego gruntu, wbiłam w niego piety i zaczęłam walczyć, by utrzymać jako taką równowagę.
Byłam jak zwierzę w potrzasku, ale nie usłuchałam instynktu i nie odgryzłam sobie uwiezionej łapy jednym kłapnięciem szczęk, aby odzyskać wolność. Zachowałam łapę,..
Mam taką ideę; przyzwoity człowiek, jeśli coś stworzy, jeśli coś ma, ma też obowiązek o to dbać.
Jeśli buduje się związek, dba się o niego, robi się wszystko co trzeba, aby funkcjonował. Nie wolno dla własnego widzimisię, jednym ruchem burzyć wszystkiego. Dotyczy to nie tylko relacji w małżeństwie, ale w ogóle relacji międzyludzkich.
Jesteśmy odpowiedzialni za najbliższych, nawet jeśli nie są już nam najbliżsi...
Rzucić wszystko i zacząć od nowa...
Proste...? 
Myślę, że dla bardzo młodych ludzi, może to być proste.
Z wiekiem człowiek zaczyna jednak dostrzegać ku temu "przeszkody". Nagle uświadamia sobie, że życie to nie tylko jego własne zadowolenie i to zmienia wiele...
Szkoda, że nie mam już dwudziestu lat, świat wydawał mi się wtedy inny, prostszy...
Nie miałabym zobowiązań, odpowiedzialności, ludzi, których kocham i spraw, które mnie wiążą ze światem.
Mogłabym odejść, łatwo i prosto...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz