niedziela, 16 listopada 2014

MIEĆ ..., BYĆ...?

Gadżetowa cywilizacja wyważyła drzwi do naszych domów...
Chęć posiadania, zaczęła przesłaniać chęć "bycia"...
Gromadzenie dopadło nie tylko bogatych...
Czy to oznacza, że wystarczy "mieć", aby być szczęśliwym człowiekiem?

Prawdopodobnie tak myśli wielu ludzi, szczególnie tych, którzy często nie mają przysłowiowej kromki chleba... 
I ja ich do pewnego stopnia rozumiem...
Do pewnego stopnia, bo zgrzeszyłabym gdym powiedziała, że zaznałam w życiu skrajnej biedy, choć bywały dni kiedy byłam po prostu głodna, choć bywały i nadal bywają dni, kiedy "ciągnę na debecie".



Najbardziej brak przedmiotowego świata odczuwają jednak ludzie, którzy mieli "wszystko" i zostali tego w jakiś sposób pozbawieni.
Wystarczy, że po jakimś czasie odzyskają odrobinę tego, co stracili, to zaczynają się czuć wielkimi szczęściarzami.
Nagle doceniają tę niewielką część dawniej posiadanego bogactwa, tak jak nigdy nie cenili go jak je mieli.
Nagle okazuje się, że nie potrzeba dwóch telewizorów, drogiego auta, garderoby pełnej ciuchów i mieszkania w apartamentowcu, aby być zadowolonym z życia.
Ostatnio wpadła mi w ręce książka o minimalizmie; "Minimalizm po polsku" Anny Mularczyk-Meyer, autorka i zdeklarowana minimalistka, próbuje przekonać czytelników, że dobrowolne ograniczenie stanu posiadania, prowadzi do zmiany patrzenia na świat, do innej jego oceny. Pomaga zacząć widzieć rzeczywistość nie poprzez jej stronę materialną, a w kategorii bycia i czucia.
Zminimalizowanie posiadania...
Myślę, że to dałoby się zrobić, bo sama ostatnio dostrzegłam, że obrosłam w zbyt dużo przedmiotów, ale jednocześnie sama myśl o tym przyprawia mnie o ból i rozterkę.
Z drugiej strony, takie radykalne przewietrzenie stanu posiadania, wydaje mi się też do pewnego stopnia wariactwem, a nawet kolejną dziwną modą, która dotarła do naszego pięknego kraju z "przejedzonego zachodu".
Moim zdaniem, ograniczenie na przykład wszystkich przedmiotów w naszym domu (wliczając to skarpetki, majtki i szczoteczki do zębów) do 100 to obłędny radykalizm.
Faktem jednak jest, że wielu z nas ma za dużo i nie chodzi tu o konkretną liczbę, ale o to, że w naszych szafach jest pełno rzeczy, których nie używamy, które nie są nam potrzebne i obrastają kurzem, a z którymi (tak jak w moim przypadku) nie potrafimy się rozstać i nie potrafimy nawet uzasadnić tego w logiczny sposób.
Zastanawiam się więc, czy nie zrobić w najbliższym czasie jakiejś dramatycznej (dla mnie) selekcji i nie wpuścić trochę powietrza do mojego świata.
Tyle, że nie wiem od czego zacząć...
Ile sztućców zostawić?
Ile kolczyków, a może żadnego? Bo i po co?
Czy jedna para kozaków na zimę wystarczy?
Czy jeśli mam e-booki w komputerze, to powinnam zlikwidować biblioteczkę?
Im więcej się nad tym zastanawiam, to coraz bardziej dochodzę do wniosku, że żaden ze mnie materiał na minimalistkę.
A z drugiej strony czuję, że dla mnie więcej znaczy być, niż mieć.
Tyle, że często żeby być, muszę niestety też mieć; i to nie tylko wiedzę i talent...
No i mam z tego powodu dylemat nowy; jakie jest moje minimum "mieć", abym z mojego "być", była zadowolona?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz