sobota, 15 czerwca 2013

IW W SZPITALU - DZIEŃ TRZECI

Leżę spokojnie na wznak i nie otwieram oczu, po uderzeniach szczotki w nogi łózka domyślam się, że jest koło godziny szóstej.
Zaczyna się szpitalny dzień...
Noc przespałam spokojnie, to już coś, ale co dalej?

Moje wewnętrzne JA chce wstać, a ciało stawia opór, mimo to walczę z nim i ze zdrowym rozsądkiem i... pozornie zwyciężam.


Pokrzepiona na duchu (choć nie na ciele), zgięta wpół, człapię do łazienki, ciągnąc za sobą rozwiązany pasek od szlafroka, łapiąc się ścian i wszystkiego co się da po drodze.
Mycie w umywalce i uczesanie się, zajmuje mi sporo czasu bo nieproszone mroczki latają mi nadal przed oczami.
Zadowolona z tej prowizorki, wracam powoli do sali i zatrzymuję się przed wysokim, pooperacyjnym łóżkiem zaczynając obmyślać plan, jak się na niego wgramolić, nie zadając sobie przy tym bólu, bo każda zmiana pozycji, daje o sobie niestety dotkliwie znać.
W końcu, nie bez kłopotów, osiągam mój dzisiejszy Mont Everest i staram się uspokoić walące serce.
- Gdzie pani była? - zagląda pielęgniarka.
- W łazience. Umyć się - wysapuję.
- Sama?
- Sama...
- A jak by się pani coś stało, to kto by odpowiadał?
 - Ja...
- Tak tylko się mówi... - mruczy i zabiera się do zmiany opatrunków, a ja, do podziwiania tego, co ze mnie wystaje.
Mam kilka fajnych czarnych wąsików (to szwy) i wyglądający ze mnie, intrygujący, dwu-centymetrowy, plastikowy wężyk.
 -  Co to, odpowietrzenie? - pytam, niby to dowcipnie.
-   Nie. To dren.
-   Króciutki - stwierdzam.
-   W środku jest jeszcze 30 centymetrów.
Niezły kawałek plastiku - myślę - Ciekawe jak mi to wyjmą.
Znowu czekam..., tym razem na obchód, a dokładniej rzecz ujmując czekają na niego wraz ze mną, jeszcze trzy pacjentki.
Następuje scena, jak z prawdziwego wojaka Szwejka, tyle, że zamiast stać na baczność przed łóżkami, leżymy karnie w tej pozycji, pod kocami.
Do sali wchodzi, a raczej wpada, niezły tłumek; na czele ordynator, za nim, w stosownej odległości, dwóch lekarzy, a na skrzydłach ubezpieczają ich pielęgniarki pod wodzą oddziałowej, która dzierży jakąś księgę.
Jestem pełna podziwu dla tego siedmioosobowego peletonu, który na moich oczach, sprintem, wykonuje slalom między łóżkami i statywami od kroplówek i to w całkiem dobrym czasie (szkoda, że nie mam stopera). 
Skupieni na biciu rekordu szybkości, nie mają niestety zbędnego czasu na to, aby posłuchać tego, co mówią pacjentki.
Na wszystko jest tylko jedna odpowiedź - To normalne. 
Po czym, peleton znika za drzwiami, furkocząc połami białych fartuchów, pozostawiając nas w niemym osłupieniu i poczuciu niedosytu.
Choć Bogiem, a prawdą, ja to już nie powinnam narzekać, bo zostałam wyróżniona dodatkową wypowiedzią, a raczej zaleceniem.
-    Pic, pić; co najmniej półtora litry wody - odezwał się łaskawie do         mnie ordynator i nawet poklepał mnie po ręce.
-     A jeść? - ośmieliłam się nawiązać dialog.
-    Dzisiaj jeszcze nic - rzucił już wyraźnie zniecierpliwiony, kierując się pospiesznie do drzwi.
Czym prędzej zamilkłam, nie chcąc budzić licha, w obawie, że usłyszę -    Lewatywa i płukanie żołądka!!!  
Czy poczułam się zaopiekowana?
Chyba nieszczególnie...
No cóż..., to nie prywatna klinika, tylko opieka w ramach NFZ.
W tej sytuacji postanawiam udać się wraz z Bourne`em do Paryża, ale na miejsce, dojechał tam już beze mnie, bo ja w trakcie podróży zasnęłam.
W południe budzi mnie ból. Każdy oddech przynosi kolejną jego falę, coś na kształt kolki.
Dostaję zastrzyk z pyralginy, ale nie pomaga, za 15 minut kolejny zastrzyk, tym razem z ketonalu. Po tej końskiej dawce, jest mi lepiej i znowu zasypiam.
Jestem bardzo słaba, stąd pewnie to moje przysypianie. 
Postanawiam sobie, że się nie dam, że znajdę siły w sobie, przecież wszystko jest w nas samych i nikt mi nie pomoże lepiej, niż ja sama.
Zawsze mogłam liczyć tylko na siebie i dawałam radę, teraz też dam!!!!
Jest późne popołudnie... 
Za oknem wyrosła właśnie ściana deszczu i szaleje burza, ale dzięki temu do pomieszczeń szpitalnych wdarło się rześkie powietrze, które pozwala lżej oddychać.
- Łóżko to mój wróg - mówię do siebie - to leżenie w nim, mnie osłabia.
Zmuszam się więc do wstania, a raczej do wykonania kilku dziwnych ruchów i łapań za wszystko co stabilne, aby osiągnąć pionową pozycję.
Zarzucam szlafrok i udaję się tip-topami na spacer po korytarzu.
Sapię z wysiłku, ale idę i w efekcie zaliczam wyznaczoną trasę. 
Po powrocie, z radością wdrapuję się na łóżko, mimo, że jestem tak zmachana, jakbym przebiegła maraton. 
.............................................
No i spaliłam przez to pisanie moją dietetyczną zupę>>>>>>>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz