piątek, 14 czerwca 2013

IW W SZPITALU - DZIEŃ DRUGI

Nikt nie obiecywał, że będzie przyjemnie, więc bohatersko wyskakuję z łóżka o 6 rano i uzbrojona w specjalny płyn, ustawiam się posłusznie w kolejce do prysznica.
W trakcie kolejkowania, usiłuję odczytać bez okularów (gapa ze mnie nie wzięłam ich do kąpania) instrukcję samoobsługi dezynfekcyjno - przedoperacyjnej.
Posiąwszy odpowiednią wiedzę, włażę do brodzika i zaczynam walkę z tym, co na mnie dotychczas żyło, a co jest groźne. 
Przyznaję, że nie idzie mi to sprawnie, bo nie opanowałam perfekcyjnie sztuki spieniania płynu, wcierania i jednoczesnego jego zmywania, aby nie dopuścić do przysychania. 
Realnie oceniając mój wysiłek muszę stwierdzić, że chyba coś jeszcze na mnie żyje.
Teraz następuje pora zmiany kreacji - rozstaję się z moją błękitną, jedwabną piżamką, ale za to okrywam się płócienną, białą mini, o uroczym rozchełstaniu od góry do dołu.
Znowu czekam...
Wniosek - pobyt w szpitalu polega na ciągłym czekaniu, z niewielkimi przerwami na konkretne medyczne czynności.
Co by nie powiedzieć, jednak zaczyna się w końcu coś dziać...
Wkładam do uszu słuchawki i słuchając audiobooka, zaczynam szukać razem z  Bourne`m jego tożsamości, udając, że nic poza tym się nie dzieje, mimo, że operacje zaczynają się odbywać jak na taśmie u Forda.
Zbliża się południe i zbliża się do mnie pani pielęgniarka z kroplówką.

- Teraz będzie wesoło - mówi.
- Już się na to cieszę - podejmuję dialog i dowcipnie pytam - Co to jest, dożylny eliksir rozweselający?
- Tego nie mogę powiedzieć, musi pani zapytać lekarza. A teraz, niech pani połknie w całości tę tabletkę, ale bez popijania - zaznacza.
Połykam i o dziwo się nie krztuszę. 
Znowu czekam, ale faktycznie, coś jakbym była bardziej wyluzowana niż poprzednio.
- To głupi Jasio - informuje mnie bardziej obeznana w temacie, sąsiadka z sąsiedniego łózka.
- Aha - uśmiecham się błogo, albo raczej głupio - Fajnie. Głupi czy nie, ale zawszeć to jakiś mężczyzna.
Pani patrzy na mnie zdziwiona, nie rozumiejąc o co mi chodzi. W zasadzie, to ja też tego nie wiem...
Do pokoju wchodzą dwie pielęgniarki...
O! - myślę sobie - to jakaś nowość, zaczynają chodzić parami, niczym straż miejska.
Pierwsza z uwagą sprawdza moje nazwisko na bransoletce, druga odsuwa koc i mówi - Proszę wstać i położyć się na wózku, na korytarzu. 
Śmiać mi się chce; bo przypomniał mi się właśnie kawał o policjantach - co to chodzą na patrol zawsze parami, bo jeden umie czytać, a drugi pisać. 
Nieco oszołomiona, ale nadal w dobrym nastroju, skromnie trzymając w garści koszulinę, kładę się na wózek i zostaję dowieziona do sali operacyjnej.
Tutaj, ucinam sobie małą pogawędkę o koniach z anestezjologiem (znowu czekam, ale tym razem na leżąco).
W końcu ląduję na stole operacyjnym...
Uff... Mam pecha, bo od razu podpadam instrumentariuszce, która zauważyła, że mam wytuszowane rzęsy.
Na kąśliwą uwagę - To jest sala operacyjna, a nie teatr.
Odpowiadam rezolutnie - O ile wiem, nie mam mieć operacji oczu.
A nam będzie przyjemniej - próbuje łagodzić sytuację lekarz.
Chcę coś dodać, ale film mi się urywa...
Kiedy ponownie unoszę moje pomalowane rzęsy, widzę wszystko podwójnie i jestem trochę zdezorientowana tym, że już po wszystkim. Mam poczucie jakbym przeskoczyła nad czasem, taka czarna dziura w życiu...
Do wieczora udaje mi się przesypiać, pewnie to jeszcze efekt narkozy.
W końcu jednak dochodzę do przytomności, ale chyba jeszcze nie jestem całkiem rozumna, bo postanawiam wstać... i robi mi się słabo...
Przybiega pielęgniarka...
-      Co pani wyprawia?
-    Nic konkretnego - mówię - Ale jest mi niedobrze.
-   Niech pani trzyma - podsuwa mi pod brodę tak zwaną nerkę - i odwraca się do wyjścia.
Ręka mi się trzęsie i nie jestem wstanie utrzymać w poziomie nerki, w wyniku czego nie wszystko co zwracam, ląduje w pojemniku.
Niestety wymiotuję z rozmachem, co nie jest obojętnie dla miejsca, które mam operowane, ale mimo wszystko czuję po tym ulgę.
Pechowo brudzę przy tym siebie i pościel, w związku z tym, proszę grzecznie nie tylko o jej zmianę, ale również o pomoc w przebraniu, co spotyka się z wyraźną niechęcią.
- Przepraszam, ale założyła mi pani koszulkę na lewą stronę - ośmielam się zauważyć.
- A co to przeszkadza, będzie pani tak samo spała i w takiej.
- Mimo wszystko jednak proszę, o założenie mi koszulki na właściwą stronę - upieram się przy swoim.
Tu następuje westchnienie i wywrócenie oczami, w stylu - Czego ona jeszcze nie wymyśli - ale moje życzenie zostaje spełnione.
- Jest mi bardzo przykro, że pani tak reaguje, ale mnie jest to potrzebne dla dobrego samopoczucia - mówię słabym głosem i zasypiam myśląc sobie - Oj nie jestem ulubioną pacjentką, oj nie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz