poniedziałek, 17 marca 2014

DRZEWA UMIERAJĄ STOJĄC

Spotkałam dzisiaj znajomą, a w zasadzie znajomą mojej mamy. 
W pierwszej chwili nie byłam pewna czy to faktycznie Pani Ela.
Gdyby sama mnie nie zagadnęła, to pewnie bym ją minęła jak dziesiątki innych przechodniów.
Stanęłyśmy na chwilę, mimo że przy tym porywistym wietrze graniczyło to prawie z samobójstwem.
Zatrzymałyśmy się bowiem w parku i nad nami niebezpiecznie miotały się gałęzie potężnych kasztanowców.
Mówiąc prawdę, byłam tak przerażona widokiem Pani Eli, że nie miałam świadomości, że za moment mogę zostać walnięta w głowę spadającym konarem, a ona sprawiała wrażenie, że jest jakby poza tym co się wokół niej dzieje, że jest jej wszystko jedno...
Nie tylko zmieniła się wizualnie, ale miałam odczucie, że również duchowo. To nie była ta sama osoba, co parę miesięcy temu...
Zawsze była raczej pełniejszych kształtów, wyprostowana, poruszała się energicznie, na twarzy gościł uśmiech...
Teraz, to był zaledwie marny cień dawnej Pani Eli.
- Wybrała się Pani na spacer, w taką pogodę? - zdziwiłam się.
- Nie wiem... Tak sobie idę...
- Co nowego u Pani, Pani Elu?
- Nic. Co może być nowego? Odkąd Zygmuś nie żyje...
- Przykro mi... Jak sobie Pani teraz radzi?
- Nie radzę sobie... - odpowiedziała z takim bólem w głosie i w oczach, że poczułam się wstrząśnięta - Zygmuś sobie śpi spokojnie... A ja... - urwała i zamyśliła się.
Stała przede mną zupełnie inna osoba; wychudzona, postarzała o kilkanaście lat, z nieprzytomnym wzrokiem. Zagubiona w swoim tajemnym świecie rozpaczy i smutku...
Bez woli życia...
Teraz, kiedy to piszę, mam ją cały czas w swojej głowie....
Taką jakby nierzeczywistą, stojącą pod ogromnym kasztanowcem, miotaną wiatrem jak to drzewo.
Tylko, że to drzewo budziło się do życia...
 ona... 
Ona skojarzyła mi się z tytułem sztuki Alejandro Casony "Drzewa umierają stojąc" (choć oczywiście nie z jej treścią).
Bo jej historia, to zupełnie inna historia, mimo że też o miłości, ale nie do wnuka, jak w sztuce, ale do mężczyzny...
Ela i Zygmunt poznali się będąc już w bardzo dorosłym wieku, kiedy oboje owdowieli.
Nagle, ku zdziwieniu ich dorosłych dzieci i wszystkich znajomych królika, zakochali się w sobie. 
Zapałali do siebie miłością jesienną, ale miłością tak płomienną, jak kolor liści o tej porze roku.
Byli ze sobą 7 lat i kochali się przez ten czas tak, że niejeden nastolatek mógłby im tego pozazdrościć. 
I faktycznie, znalazło się paru zazdrosnych, którym to uczucie było solą w oku, bo jak to często bywa, zawsze się znajdzie taki ktoś, którego nie ucieszy cudze szczęście.
Nawet ja słyszałam komentarze w stylu - Zgłupieli chyba na stare lata!
Dla mnie zawsze byli źródłem wiary, otuchy i nadziei, że można spotkać szczęście, swoją drugą połowę w każdym wieku.
Bo miłość jak się okazuje, wbrew temu co sądzą niektórzy, nie jest zarezerwowana tylko dla młodych, czego ta para była oczywistym dowodem.
Po śmierci Zygmunta, Ela straciła wszystko co było dla niej istotne.
Pamiętam jak zawsze mówiła - Zygmuś jest moim życiem!
Dzisiaj patrząc na nią, czułam że jest tego życia w niej coraz mniej, że odchodzi do niego, do Zygmusia..., kawałek po kawałku...
Tak jakby znikała, wtapiała się powoli w jego świat, w świat do którego odszedł, zapominając ją wziąć ze sobą...
Czy można umrzeć z miłości do kogoś?
Wiem, że można...
Czy można umierać z tęsknoty za kimś?
Od dzisiaj jestem pewna, że tak...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz