piątek, 14 lutego 2014

SŁONECZNY UROK WALENTYNKOWEJ NIESPODZIANKI

Obudziłam się z nowym, dość kontrowersyjnym obrazem samej siebie, jaki pozostał w mojej głowie z ostatniego fragmentu snu. 
Dziwaczna wizja mnie samej z mnóstwem kolorowych pasemek we włosach.

Przypomniało to mi, że istnieją jeszcze inne barwy, oprócz czerni i szarości, i że dzisiaj jest czerwony, walentynkowy dzień.
Póki co, nie miałam jednak innego wyjścia, musiałam się otulić czarnym, kosmatym szlafrokiem i dzielnie pomaszerować do kuchni, by zaparzyć sobie poranne, czarne espresso.



No i zaczął się ten walentynkowy dzień, który zanosił się, że będzie jak co dzień.
Schemat..., okropność, brr...
Sprawdzanie poczty, zaległa korespondencja. telefony...
Aż pasuje by zacytować w tym momencie inżyniera Mamonia;
  • " A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: Nuda... Nic się nie dzieje proszę pana. Nic.
  • Tak proszę pana... Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są. 
  • W ogóle brak akcji jest.
  • Nic się nie dzieje."
Spojrzałam z nostalgią w okno; na szyby spłakane deszczem..., na szary lutowy dzień...
Już, już miałam zacząć smęcić, gdy przypomniałam sobie, że mam mocne postanowienie zrobienia sobie dzisiaj dobrze, a nawet bardzo dobrze. I jak to w takich razach, od razu wstąpił we mnie energiczny, nowy duch.
Uzbrojona w czerwoną parasolkę, a przede wszystkim w moją ukochaną kartę kredytową, wynurzyłam się z blokowiska i ruszyłam w miasto, gotowa na sprawianie sobie przyjemności i powiększanie debetu.
Poszalałam, nie powiem..., i nie powiem głośno za ile, bo nie mam zamiaru psuć sobie humoru.
A humor mam wyśmienity, jak to baba po udanych zakupach, a przed sprawdzeniem stanu konta bankowego.
Mimo bólu stopy, wracałam uszczęśliwiona powolutku do domu, mając jeszcze w oczach cudownie ukwiecone wystawy  kwiaciarń.
O mało co, nie sprawiłabym sobie jednego z przecudnych tulipanowych bukietów, bo uwielbiam świeże kwiaty w wazonie, ale oparłam się pokusie.
Mówiąc prawdę, rezygnując z tej pachnącej pokusy poczułam pewien niedosyt, bo w końcu to Walentynki...
Walentynki to w końcu święto miłości, w tym i miłości własnej; przecież wszyscy psychologowie mówią, że aby być szczęśliwą osobą, należy kochać siebie, nie tylko innych...
Czy jeśli nie sprawiłam sobie walentynkowego bukietu, to oznacza, że nie kocham siebie?
Na to by wyglądało...
Z tą niepokojącą myślą, marząc o reszcie ciasta czekoladowego czekającego na mnie w piekarniku, wdrapałam się na moją czteropiętrową wieżę, taszcząc inne nagrody pocieszenia i niepachnące dowody miłości własnej.
Właśnie miałam dobrać się do słodkości, kiedy zaalarmował mnie domofon.
Urządzenie to robi taki hałas, że umarłego by postawiło na nogi, a co dopiero wielbicielkę pustych kalorii. 
Natomiast to, co usiłuje powiedzieć osoba do jego mikrofonu, pozostaje w sferze głębokich domysłów, dlatego też, zrezygnowałam z dopytywania się kto się do mnie dobija i posłusznie nacisnęłam przycisk otwierający drzwi. 
A tu, niespodzianka..., i to z tych, co  to najbardziej się podobają kobiecie...
Posłaniec przyniósł mi przepiękny bukiecik czerwonych tulipanów, a do tego czekoladki, by mnie rozpieścić do imentu. 
Nawet barwa kwiecia, idealnie pasowała do mojej czerwonej, dzianinowej sukienki, którą założyłam rano, natchniona serduszkowym świętem.
Miód, a raczej czekoladki na moje serce, a zapach dla upojenia zmysłów...
No i co by tu nie mówić, moja babska próżność została zaspokojona, nie mówiąc już o mojej miłości własnej.
Piękny to był gest...
Dziękuję...  
A za oknem pojawiło się słoneczko :)
Czyżby to tulipanowy efekt? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz