wtorek, 25 lutego 2014

ŻÓŁCIĄ PO OCZACH


Na dworze było dzisiaj tak pięknie, że aż mi głupio było, że mam na nogach kozaki.
Ale...
Ale za to, nie miałam na główce czapuni, a na nos wsadziłam słoneczne okulary. 
To już coś, nieprawdaż?


Pomaszerowałam w pełnym słońcu na zakupy, radośnie wymachując torebką; bo oczywiście nie miałam zamiaru kupować dużo, 
a wyszło jak zwykle...Wracałam więc niczym wielbłąd, szkoda gadać...
W sumie, jakby się nad tym intensywniej zastanowić, to ta wizja wielbłąda nawet spasowała z tą rozsłonecznioną aurą.
Ale żeby zaraz wielbłąd pod Tesco? 
No nie wiem...
Taszczyłam więc ciężką torbę w jednej ręce, przytrzymując jednocześnie ramieniem ciągle obsuwający się pasek torebki i dzierżąc w drugiej ręce bukiet żółtych żonkili, co to mają rozkwitnąć w pełnej krasie w moim wazonie już jutro, gdy nagle usłyszałam kwakanie kaczek (nie, nie, to nie były kurczaki).
Odruchowo obejrzałam się czy czasem jakieś kacze stadko, które wyrwało się z transportu nie pałęta się po parkingu.
Ale nie.
Spojrzałam w górę i aż zdjęłam okulary...
Nad moją głową frunął po niebie rozkwakany nie jeden, ale cały batalion kluczy kaczek.
Nie przesadzę gdy powiem, że leciało nade mną kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy ptaków.
Jak zmieniająca kształty szara, żywa chmura.
Stałam na środku parkingu z zadartą głową i uśmiechałam się; do tego ptactwa, do słońca i do tego ewidentnego znaku, że wiosna tuż, tuż.
Uśmiechałam się do wiosny, która ewidentnie już jest, mimo, że nie powinna.
Bo przecież takie kaczki to niewątpliwie swoje wiedzą.
Spojrzałam na kwiaty, które trzymałam w dłoni; czy żółty kolor, to kolor wiosny?
Chyba tak, no może jeszcze taka jasna, czyściutka zieleń by się przydała do jej obrazu, ale na nią trzeba jeszcze chwilę poczekać.
Tymczasem dla wiosny, a przede wszystkim dla siebie, u mnie w domu użółciłam sobie stół; na talerz wyłożyłam żółte cytryny, żółte banany, żółte grejpfruty, a obok żółte żonkile w wazonie.
Mój mały żółty świat...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz