poniedziałek, 19 stycznia 2015

NO I PO KOLĘDZIE


No i po kolędzie...
Pół dnia czekania, załatwione w 20 minut...
No dobra, wiem jak to brzmi i na co się zanosi, ale ja nie będę narzekać, bo nawet się cieszę; w końcu mogłam przecież czekać do nocy.

Tak sobie myślę, że to całe kolędowanie, czyli wizytowanie wiernych, jest uciążliwe i dla księży i dla parafian.
Co do ciała duchownego, (hi!, hi!) to współczuję z jednego względu; na moim osiedlu są bloki czteropiętrowe i to wszystkie bez windy, więc trzeba mieć niezłą kondycję, aby temu podołać.
Ale, że tak powiem; coś, za coś...
Taka wizyta, choć krótka, to w końcu nie byle co i pewne wymogi muszą być spełnione. Nie jest to przecież znajomy, który wpada na kawę, aby pogawędzić, dlatego poczynając od godziny "startowej", normalne życie, w wyznaczonych domach praktycznie zamiera.
Wszystko uszykowane jak trzeba, wiec się czeka...
Czeka, czeka, i czeka...
Bo taki kolędowy dzień, to przede wszystkim czekanie.
Co i rusz, ktoś wyskakuje na klatkę schodową i niecierpliwie dopytuje się - Czy już idzie? A od której strony zaczął?
Społeczeństwo siedzi jak na igłach, bo godziny newralgiczne...
W sumie, to trzeba by w tym czasie podawać obiad rodzinie, puścić jakieś pranie, albo zwyczajnie po dniu pracy położyć się na kanapie i odpocząć.
A tu gość w dom... i to jaki...
Ja to miałam luksusowo, nie dosyć, że jako domowa rusałka nie mam prawa być zmęczona i zajęta przyziemnymi sprawami, to jeszcze znalazłam się w środku obchodu, a więc nie zdążyły mi puścić nerwy.
Na początek, jako fort-poczta, wkroczyli dwaj ministranci z nieodłączną puszką po kawie. Od progu zagrzechotali nią znacząco i stanąwszy na baczność odśpiewali kolędę.
Nie powiem, nie odwalili byle jak swojej roboty, jak ci z zeszłego roku. Sumiennie wyśpiewali równiutko wszystkie zwrotki i refren po dwa razy, aż zrobiło mi się głupio, że uszykowałam dla nich tylko pięć złotych. 
Pognałam więc szybciutko po portfel, aby dołożyć bilonu do puszki, tym bardziej, że zameldowali, że urobkiem dzielą się księdzem, co sprawiło, że ze współczucia, dosypałam im jeszcze czekoladowych cukierków.
Po chwili, pojawił się sam ksiądz proboszcz...
Po pokropieniu, a więc pobłogosławieniu domostwa (w tym mnie), zasiadł z miłym uśmiechem na fotelu i zapytał - Co tam u pani słychać?
- Nie najgorzej - odpowiedziałam - A co u księdza?
- Trochę zmęczony jestem...
I tu zaległa nieco niezręczna cisza...
Pragnąc ją przerwać, bezmyślnie wypaliłam parę zdań krytyki, co do nowego wikarego, co nieco skonfundowało skądinąd bardzo sympatycznego księdza. Ze mną jednak już jednak tak jest, że jak się rozkręcę, to jadę dalej jak czołg nie patrząc na zgliszcza...
- Proszę księdza, a co właściwie robi w naszej parafii Akcja Katolicka?
- Noooo..., organizuje Drogę Krzyżową co roku.
- I to wszystko? - zdziwiłam się - Jeśli ksiądz proboszcz nie może sobie nic więcej przypomnieć, to znaczy, że niewiele poza tym robią. Mi to wygląda na towarzystwo wzajemnej adoracji - Palnęłam.
- Hm... Chyba będę musiał rzeczywiście temu się bardziej przyjrzeć...
Żal mi się go zrobiło, bo w końcu to mój gość, a ja na niego napadam, jak jakiś "wróg". W sumie nie miałam niczego złego na myśli, ale głupio wyszło...
Przy pożegnaniu, oczywiście nie obyło się bez koperty i tu kolejna gafa...
- Proszę, to ofiara na Kościół - powiedziałam wręczając - Utarło się, że daje się ją zawsze w kopercie, ale muszę księdzu powiedzieć, że ten sposób zawsze kojarzy mi się z łapówką...
Ksiądz proboszcz w tym momencie tylko spojrzał na mnie, schował ofiarę i szybko wyszedł...
Nawet obrazka nie zostawił...
Teraz zastanawiam się, co we mnie, wierną parafiankę wstąpiło...
Czy to pod wpływem tego poniedziałku?
Pewnie tak, bo słyszałam w telewizorze, że dzisiejszy poniedziałek jest najbardziej depresyjnym dniem w tym roku...
Jak nic, ta poniedziałkowa depresja rzuciła mi się na mózg...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz