wtorek, 13 sierpnia 2013

BY ŻYĆ

Mieszkam w miejscu, w którym na pierwszy rzut oka, przybyszowi z zewnątrz może wydawać się, że nic się nie dzieje. Można by powiedzieć, że życie toczy się tutaj spokojnym rytmem i dość leniwie.

Okazuje się, że i tutaj, pod tą pozorną sennością, tak samo jak gdzie indziej, los ludzi nie oszczędza.
Jakiś czas temu, popołudniową ciszę, zakłócił dźwięk karetki pogotowia ratunkowego, która na sygnale odwiozła do szpitala kobietę z mojego osiedla.
Nie znałam jej, nawet nie wiem jak wyglądała, za to moje sąsiadki wręcz przeciwnie, co jest bardziej oczywiste, bo mieszkają w tym miasteczku od urodzenia (o mnie pewnie też wiedzą więcej niż ja sama). 
Siedząc na moim bocianim gnieździe i czytając książkę, chcąc nie chcąc, usłyszałam całą historię, okraszoną oczywiście komentarzami, których nie będę przytaczać, bo nie o nie, tutaj mi chodzi.
Panie rozmawiały dość głośno, bo każda rezydowała na swoim balkoniku, dzięki temu zostałam i ja zaznajomiona z tymi smutnymi faktami.
Nieprzytomną kobietę, znalazł jej dorosły syn, który już z nią nie mieszka; podobno zażyła sporą ilość tabletek nasennych, nie chciała żyć...
Okazuje się, że mimo, że z punktu widzenia opieki społecznej nie była to tak zwana rodzina patologiczna,  a raczej z tych o wyższym statusie społecznym, nie działo się w niej najlepiej.
Kobieta wcześniej, wielokrotnie lądowała  na pogotowiu, czy to z powodu złamań, czy ran.
Sprawą jednak nikt się bliżej nie interesował; ani policja, ani wspomniana opieka społeczna. Zresztą sama kobieta nikogo nie oskarżała, twierdziła, że po prostu uległa kolejnemu wypadkowi.
Tajemnicą poliszynela, a przede wszystkim najbliższych i sąsiadów, było jednak to, że "najzwyczajniej w świecie", mąż ją systematycznie tłucze.
To okropne..., ale tak jak w bajce Ignacego Krasickiego -  Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły..., nikt nie reagował, mimo, że wszyscy wiedzieli.
Nikt się nie chciał "wtrącać w rodzinne sprawy..."
A że kobieta milczała?
To mogę jeszcze zrozumieć; mogła odczuwać strach, może i wstyd, czuła się zagubiona, była ofiarą.
Miesiąc temu, ten co tyranizował ją przez całe lata, nagle zmarł, a ona zamiast poczuć ulgę, załamała się i popadła w depresję (tak myślę, bo przestała wychodzić z domu, przestano ją widywać - aż do dzisiaj).
Poruszyła mnie ta historia...
Jakże różnymi drogami idziemy przez życie, jak ono nas czasami potrafi spętać, tak, że nie potrafimy, mimo najszczerszych chęci wyzwolić się z matni, jaką nam zgotowało.
Można by było sądzić, że zostając wdową, kobieta zyskała drugie życie, kolejną szansę, nowe możliwości, nowy start ku wolności, a stało się inaczej; straciła sens istnienia wraz ze śmiercią swego kata.
Trudno coś takiego zrozumieć...
Czy lata poniżeń i bicia spowodowały tak wielkie okaleczenie psychiczne, że nie potrafiła już sobie wyobrazić innego życia?
Czy wolność i nowe możliwości tak ją przeraziły?
Nagła samotność wymagała od niej przyjęcia odpowiedzialności za swoje życie, dotychczas podporządkowane jednemu człowiekowi, którego już nie było. Może to okazało się paradoksalnie ponad jej siły?
Dotychczas sensem jej życia było przetrwanie, a teraz zabrakło w nim celu?
Ale to tylko moje dywagacje, wokół jej i innych podobnych historii...
Z całego serca życzę tej kobiecie powrotu do zdrowia, nie tylko fizycznego, ale i psychicznego.
Czy teraz, po ewidentnej próbie samobójczej, ktoś się nią zainteresuje, pomoże jej?
Oby....
Z własnego doświadczenia wiem, że człowiek przeważnie jest sam kiedy potrzebuje pomocy. Tylko nieliczni mają to szczęście, że otrzymają wsparcie od najbliższych, czy fachową pomoc.
Siłę niestety trzeba znaleźć w sobie, trzeba zacisnąć zęby i głośno i wyraźnie powiedzieć do siebie samego - Wstań, nie poddawaj się i żyj!
Ale to bardzo trudne...
To też wiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz