czwartek, 18 lipca 2013

JABŁUSZKO TAM I TU

Jakoś nie mogę przestać myśleć, a raczej krążyć wokół tego samego tematu, po sytuacji jakiej byłam świadkiem dwa tygodnie temu.
 
Jej bohaterowie zdawali się nie być świadomi, że nie są sami, i że to co się dzieje między nimi, ma wpływ na pozostałe osoby.
W zasadzie, można by się pokusić o uogólnienie w tym wypadku i wysnucie generalnego wniosku, bo tak naprawdę przecież, wszystko to, co się dzieje między kobietą i mężczyzną, zwłaszcza jeśli są oni w stałym związku (aż boję się użyć słowa małżeństwo, bo ostatnio wygląda na to, że to stan tymczasowy), ma nie tylko wpływ na to, co między nimi, ale i na innych ludzi, czy nawet na całe społeczeństwo...
Tak się po tym wszystkim zastanawiałam, o co  teraz, współcześnie, w tych związkach chodzi?
Chciałabym wierzyć, że zdecydowana większość ludzi, marzy o tym, aby spotkać swoją drugą połowę, z którą będzie można zbudować wspólną przyszłość i szczęście, w oparciu przede wszystkim o miłość, miłość wierną, cierpliwą i czystą, miłość na dobre i na złe.
Każdy z nas, a zwłaszcza kobiety pragnie poczucia bezpieczeństwa, czegoś pewnego..., choćby tylko w tym jednym, jedynym miejscu, z tą jedną osobą..., a taka miłość właśnie to daje i jest lekarstwem na nasze słabości, chwile zwątpienia, niepokoje i zewnętrzne problemy.
Tego ludzie pragną, świadomie lub nie...
Pragną założenia szczęśliwej, stabilnej rodziny, domu, do którego chce się wracać, pragną czegoś pewnego, z czego będą mogli czerpać siłę w obliczu największych klęsk i kryzysów...
Dlaczego więc, coraz mniej ludzi decyduje się na zawarcie małżeństwa, a coraz więcej tych co je zawarli przeżywa kryzysy i decyduje się na rozstanie?
Bo łatwiej jest być egoistą niż kochać i trwać mimo trudności?
Bo łatwiej jest zadowolić się chwilową przyjemnością; cielesną czy emocjonalną, niż szukać rozwiązań, by budować trwałe więzi?
Idealnie rzecz ujmując, udany związek możliwy jest tylko wówczas, gdy dojrzały i szczęśliwy mężczyzna, który potrafi pokochać na zawsze, spotyka dojrzałą, szczęśliwą kobietę, która potrafi go fascynować nie tylko ciałem, ale i swoją osobowością.
Gdzie ci mężczyźni, gdzie te kobiety?
Współcześni mężczyźni w większości próbują budować związki w oparciu o popęd, atrakcyjność fizyczną czy choćby zauroczenie, a współczesne kobiety bazują nie na wartościach, ale na wyglądzie, czy statusie materialnym.
Myślę, że główna przyczyna tego stanu, tkwi w powierzchownym wychowaniu jakie wynoszą z domu rodzinnego, a także w wykreowanej przez media rzeczywistości, opartej na mitach o spontanicznej samorealizacji, czy życiu "na luzie", kulcie jednostki jako takiej, dla której nic nie jest ważniejsze od niej samej.
W konsekwencji ludzie zaczynają tracić rozeznanie i zaczynają mylić miłość z popędem, seksem, zauroczeniem, a małżeństwo zastępują "wolnym związkiem".
Mam wrażenie, że przestano sobie zdawać sprawę z tego, że ciało nie połączy pary na zawsze, a stało się ono wręcz przedmiotem jak inne, przedmiotem, którego się używa, bo ma się "potrzeby", ale to nie miłość niestety...
Bo miłość zaczyna się od nieodwołalnej decyzji, by troszczyć się o ukochaną osobę, a wszystko inne jest tylko jej dopełnieniem i służy do jej wzmocnienia.
Jeśli ktoś uważa inaczej i składa przysięgę miłości, wierności, której sam nie chce lub nie potrafi dotrzymać, to po prostu krzywdzi drugą osobę, wprowadzając ją w błąd, dając fałszywe nadzieje, bo ona naiwnie wierzy, wierzy, że jest to zobowiązanie do końca życia...
Za jakiś czas, ten sam człowiek, co przysięgał, że zawsze i do śmierci, stwierdza, że "zauroczenie minęło", i że małżeństwo go męczy i nie licząc się z uczuciami bliskiej do niedawna, jak deklarował, osoby, z uśmiechem na ustach powie - Musisz się wyprowadzić, nie ma już dla Ciebie miejsca w moim życiu.
Czy takie sytuacje można nazwać współczesnym kryzysem małżeństwa?
Myślę, że nie...
Bo to nie małżeństwo przezywa kryzys, lecz kryzys przeżywają ci, co je zawarli, bo to oni zagubili wartości, ludzką przyzwoitość i nie potrafią stanąć na wysokości zadania, ani dotrzymać danego słowa.
Z mojej perspektywy patrząc, a jestem matką dwóch dorosłych synów, uważam, że ja również nie stanęłam w pewnym sensie na wysokości zdania, choć nie na wszystko miałam wpływ i wydawało mi się , że robiłam wszystko co mogłam..
Niestety, mój mąż był innego zdania, nie uważał, żeby przysięga była czymś ważnym, i że zobowiązuje ona go, do czegokolwiek, małżeństwo według niego była to tylko umowa, którą można było w każdej chwili rozwiązać, nawet bez wypowiedzenia.
W wyniku tego, moje dzieci nie mają domu rodzinnego, fundamentu na którym by mogły się oprzeć. W najważniejszym dla ich rozwoju momencie, kiedy wkraczali w dorosłość, ten dom przestał istnieć.
Szkoda, bo teraz za wzór mają wolny związek ojca i samotną matkę.
Szkoda, bo rodzina oparta na trwałej i ofiarnej miłości, to nalepsza szkoła życia, coś jak ośrodek interwencji kryzysowej, dysponujący najskuteczniejszą terapią, jaką jest terapia miłości.
Może to zbyt radykalne i ostre co powiem, ale odbierając synom rodzinę, ich ojciec odebrał im szansę na dobrą przyszłość (nie mówię tu oczywiście o kwestii materialnej).
Mam nadzieję, że nie sprawdzi się przysłowie, że "niedaleko pada jabłko od jabłoni", bo przecież jabłka czasem padają daleko i mogą potoczyć się jeszcze dalej, tak że trudno będzie zgadnąć, na jakim drzewie rosły...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz