wtorek, 5 sierpnia 2014

ZAMYŚLENIE KROPLAMI DESZCZU MIERZONE

Trzeba uważać na słowa, kiedy wypowiadamy na głos nasze pragnienia, bo mogą się one ziścić w najbardziej niedogodnym momencie.
Nie dalej, jak chyba dwa dni temu, tęskniłam za deszczem...
Bo niby było za gorąco, za sucho i wzdychałam jak to ja kocham deszcz...
Kochać to może i go kocham, ale nie zawsze...
Powiem, że dzisiaj to nawet niespecjalnie pałałam do niego miłością.
Ja, która uwielbiam niespodzianki, nie lubię być zaskakiwana? Paradoks?
No bo jak tak można oszukiwać? No jak?
Jak tak można wprowadzać w błąd; czystym niebem o poranku i pełnią słońca wywabiać niecnie z domowych pieleszy?
Jak ta pierwsza naiwna dałam się w to wkręcić, mimo że telewizyjna pogodynka pokazywała chmurki na mapie.
Bo ja, jak jakaś kombatantka; nadal nie wierzę telewizji! 
Mam wyryte w pamięci, że telewizja kłamie!
W końcu jest lato, a przecież lato w Polsce "nigdy" nie jest deszczowe!
Na głowie wyczarowałam więc niesforną fryzurę z byle jak upiętych kosmyków włosów, że niby, tak swobodnie i na luzie.
W dalszej kolejności; wcisnęłam swoje dolne krągłości w białe spodnie, a górne wypukłości w spory dekolt i wyruszyłam z domu ze złotym koszykiem na ramieniu.
A koszyk złoty był dwojako; słoneczną barwą i portfelem wypełnionym nowiutką gotówką, oraz stareńkim kartami kredytowymi (to w razie nagłej, a większej potrzeby). 
Cel w tej sytuacji, tylko jeden. Zakupy!
Bo zakupy, to jedna z radości życia prawdziwej kobiety!
Dla nich, kobieta jest zdolna zostawić prawie wszystko, nawet wspaniałe ciało swego wymarzonego księcia z bajki.
Tak na marginesie, albo i w nawiasie; obniżyłam swoje wymagania co do mojego, osobistego, potencjalnego księcia - książę nie musi mieć konia, wystarczą dobre buty (mogą być do biegania).
Póki co jednak, książęcy horyzont nadal jakby pusty, więc postawiłam na realne życie, na dzisiejsze, zakupowe życie w szczególności
Nie powiem (hi!, hi!), ta część mojego bytowania, udała mi się nadzwyczaj! 
O czym świadczyć mógł błysk w moim oku, kiedy sunęłam trotuarem, naładowana nową energią, płynącą prosto z wypełnionych toreb, które niosłam w obu rękach.
Kiedy tak sobie radośnie maszerowałam, mając już w oczach obraz siebie samej w nowych ciuchach, oberwały się nade mną niebiosa...
O matko jedyna! Istny potop! A ja, w jego środku!
Skojarzenie z potopem nasunęło mi się natychmiast, bo ostatnio zagłębiam się w losy biblijnych patriarchów, a tam jak nie głód, to potop, albo inna kara boska.
Będąc więc osobą obeznaną w temacie kar niebieskich, znalazłam błyskawicznie wytłumaczenie tego mokrego kataklizmu, który rozpętał się nad moją głową. To jak nic, jest kara za moje rozpasanie zakupowe!
Nie mogłam jednak tak stać i czekać, aż na niebie w ramach przebaczenia pojawi się tęcza, bo w szybkim tempie zaczynałam przypominać skaranie boskie.
Dodam, że zmoczone skaranie...
Na gwałt potrzebny był mi jakiś dach nad głowę!
Schroniłam się więc w kawiarni, w jedynym w tym momencie dostępnym miejscu z dachem. Niestety pech chciał, że był to jeden z tych lokali, w których płaci się za samo oddychanie w jego wnętrzu.
Postanowiłam jednak być dzielna i przyjąć ten dodatkowy cios z pokorą.
Jak cierpieć, to po całości...(portfela).
Przy stolikach, siedziało kilka osób zagłębionych w rozmowie i żadna z nich nie wyglądała, na taką co to znalazła się tutaj pod przymusem, lub, że czuje się tak jak ja; to znaczy, że wpadła tutaj jak z deszczu pod rynnę.
A gdzie tam...
Samo eleganckie towarzystwo; kolaż biznesu, mody i pieniędzy.
Wśród zapachu drogich wód i perfum, usiłował się przebić aromat prawdziwie włoskiego espresso, unoszący się z wnętrza maleńkich filiżanek.
Od razu poczułam ostro dopadający mnie kofeinowy głód, a przy tym wiadomo - ostre zapotrzebowanie na słodycze.
Tyle, że odliczana w mililitrach ilość espresso jakoś w tej chwili nie była spełnieniem moich pragnień.
Nie wiem dlaczego, może z wewnętrznej przekory, albo żeby przełamać dla samej siebie, panującą sztuczną, jak mi się wydawało atmosferę, zachciało mi się potężnej ilości typowego polskiego fusiatego specjału w wielkim kubasie. No i do tego, obowiązkowo trochę pustych kalorii! (Niech stracę!)
Na malowniczo rozmieszczonych we wnętrzu stylowych stołach, wśród przepięknych bukietów świeżych kwiatów i porcelanowej zastawy, wyeksponowano kilka wyszukanych tortów i smakowicie wyglądających ciast, ale jakoś nie zauważyłam ich na talerzykach większości gości.
Widać ich zdaniem, tylko czysta kofeina bez domieszek stymuluje rozmowę (to już mój złośliwy wniosek).
Jeśli te pyszności były w ogóle konsumowane, to chyba przede wszystkim wzrokiem. Zresztą obecne panie wyglądały jakby ich przewody pokarmowe były na permanentnej diecie.
I wśród tych smukłych sylfid, znalazłam się ja - objuczona torbami, zmokła kura...
I to kura z apetytem na spory deser...
Rozglądając się dyskretnie po kawiarnianych gościach, pożerałam z apetytem górę lodów, kremu i owoców; starając się przedłużyć tę orgię jak najdalej, coby starczyło jej do końca ulewy.
W miarę upływu czasu i zmniejszania się wysokości onej góry, przestałam spoglądać nerwowo na zegarek, bo i tak uciekł mi kolejny pociąg do domu.
- W końcu nie muszę się spieszyć - westchnęłam i postanowiłam wykorzystać do maksimum sytuację w jakiej się znalazłam.
W sumie, to miałam czas i mogłam się nawet trochę pozamyślać i pozapisywać to co mi przychodzi akurat do głowy, co często robię.
Ulewa uderzała  w szyby oddzielające mnie od ulicy i spływała po nich całymi strugami.
Okna zapłakane deszczem...
Pod wpływem tych ciężkich kropel i słodyczy, pozwoliłam sobie na chwilę słabości...
Czy nie pięknie jest marzyć?
Na przykład; że siedzę sobie w tej ekskluzywnej kawiarni, popijam dobre wino i czekam na kogoś, na mojego mężczyznę..., który pojawia się jak ze snu, dzierżąc w jednej ręce bukiet kwiatów, a w drugiej..., parasol (tu dopadło moją wyobraźnię życie).
Jeszcze niedawno, całkiem realnie myślałam o takiej możliwości (nie o parasolu, ale o mężczyźnie), ale nic z tego nie wyszło niestety...
Najgorsze, że wbrew rozsądkowi i temu co wiem o rodzaju męskim, pozostaję nadal wierna bajkowym marzeniom.
To głupie, sama to wiem, ale podświadomie, ciągle czekam na jakiś znak (nie ten z góry), na wiadomość, na dzwonek do drzwi...
Albo tak jak dzisiaj; na rycerza, który wyłoni się spośród strug spływającej z nieba wody i otworzy parasol nad moją głową...
Deszcz przestał w końcu padać...
Tylko z liści drzew ocieniających chodnik, skapywały jeszcze raz, po raz, ciężkie krople, a zza chmur zaczęły się przebijać promienie słońca, malując swoim blaskiem mokre płytki chodnika.

Mogłam wrócić do rzeczywistości...
Szłam powoli ulicą, omijając slalomem kałuże i starałam się rozgrzeszyć z niedawnej chwili słabości...
Bo to była ewidentna słabość...
Bo po takich chwilach, zawsze długo nie potrafię dojść ze sobą do ładu; rozróżnić za kim, za czym właściwie tęsknię, czego tak naprawdę pragnę...



Długo wtedy nie mogę się pozbyć chęci usłyszenia tego, co chcę usłyszeć, a co nie zostanie zapewne nigdy nazwane po imieniu...
Są to chwile, po których odczuwam także wielkie znużenie; brakiem stabilności, pewności jutra,, odczuwam pewnego rodzaju smutek i bywa, że mam wrażenie bezcelowości mojego istnienia.
Bo są to chwile graniczne; między moim wewnętrznym światem, a tym zza szyby...
Takie chwile szybko mijają..., i czasem jest mi ich szkoda, bo one sprawiają, że zaglądam wtedy w głąb siebie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz