wtorek, 29 lipca 2014

MIŁOŚĆ Z PERSPEKTYWY LEŻAKA

Co by tu nie mówić, mamy jak na razie iście afrykańską pogodę. Dzień w dzień, ponad 30 stopni, aż się zaczyna tęsknić do kilku kropel deszczu.
Nie dziwię się już południowcom, że potrzebują w środku dnia sjesty, by móc funkcjonować na pełnych obrotach.
Sama zauważam, i to nie tylko u siebie, że mózg pod wpływem temperatury, delikatnie mówiąc, się lasuje. 
Upoconemu delikwentowi, a w tym wypadku delikwentkom, nie chce się gadać o niczym poważnym, istotnym, a już żeby mądrym - to odpada.

Bo będzie o leżakowej rozmowie damsko - damskiej, która pod wpływem nieustannej parady opalonych, i co najważniejsze, rozebranych z odzienia ciał, a wspomaganej wzmocnionymi napitkami skoncentrowała się na temacie oczywistym - damsko -męskim.


Wzmocnionej rozmowie, rzecz jasna, bo takie "chrześcijańskie" dziewczyny jak ja, nie dyskutują o seksie i orgazmach na trzeźwo... 
Czyli rzecz o miłości... i nie tylko...
Nie wiem, czy procenty, czy słońce, ale zamiast zgodnie przyłączyć się do wzdychania i tęsknot za uczuciem, zaprezentowałam wojowniczą i zgoła oponencką postawę, co spowodowało u moich rozmówczyń, szersze otwarcie oczu i uniesienie brwi, tym razem bez wspomagania botoksem.
Żeby czasem nie było, na marginesie zaznaczę, że nie mam nic przeciw medycynie estetycznej!
Gdybym miała wystarczająco kasy, pewnie też bym sobie coś wstrzyknęła tu i ówdzie. W końcu latka lecą i fasada zaczęła się sypać, a to że mówię, że starzeć się trzeba z godnością, to alibi tylko.
Zresztą, co ma godność do kurzych łapek, czyli jak wolę je nazywać - dowodów uśmiechu?
Jak widać brak botoksu, a więc znaczące dowody uśmiechu na mojej twarzy, bardzo mocno osłabiły moją chęć pogoni za miłością.
Może jak wygram kiedyś w totka, albo dostanę spadek od wujka z Ameryki i wstrzyknę sobie co nieco, to kto wie...
Póki co, na miłość i porywy serca, ochoty brak.
Bo co to jest do diaska, ta miłość?
Przynajmniej w moim, żeby nie powiedzieć w naszym wieku (hi, hi!). Bo delikatnie rzecz ujmując, wiek to jest mocno balzakowski.
Czy miłość to wzajemny pociąg?
Obawiam się, że ten pociąg, to może być bardzo donikąd, lub co gorsza w nieznane...
A może to pożądanie?
Czyli co?
Złapać, podotykać, posapać i zamknąć drzwi z drugiej strony?
A może miłość to fakt, że jest się z kimś wstanie wytrzymać dłużej niż miesiąc, nie mordując w tym czasie swojej lubej połowy?
A może, co bardziej prawdopodobne, miłość to chęć bycia z kimś..., ale takim kimś, co to nam go pozazdroszczą, jak nie przymierzając najnowszego modelu okularów D&G, albo przy większych aspiracjach; szpanerskiego samochodu sportowego?
A może miłość to jest to, za co ludzie biorą swe własne słabości; ślepe przywiązanie, poczucie zależności, potrzebę przynależności, czy w końcu rożne swoje obsesje? 
Tak naprawdę miłość to blaga, pic i fotomontaż. I im prędzej moje spragnione uczuć koleżaneczki to zrozumieją, tym lepiej dla nich.
Tym większe szanse będą miały na wejście w kolejny związek, tym razem, ten osławiony "partnerski".
Taki związek, co to jest bez poczucia winy i bez tych wszystkich ckliwych bredni.
Coś takiego! - Z przykrością stwierdzam, że nie przekonały ich moje wywody...
Byłam za mało wiarygodna?
Pewnie tak...
Bo niestety, jak ktoś mnie zna choć trochę, to wie, że to do mnie nie bardzo pasujące poglądy...
Choć czasami myślę, że to by nie było takie złe...
Taki, dajmy na to, luźny związek, bez żadnych napinek i wymagań...
Taki, w którym kompletnie by mi nic nie przeszkadzało; nawet to, że facet permanentnie zostawia podniesioną deskę od sedesu, czy po południu zamiast wziąć się do przytulania mego ponętnego skądinąd ciałka, pieści namiętnie pilota od telewizora.
Ale wychodzi na to, że mimo, że się zapieram, głupio i naiwnie, nadal wierzę miłość.
Na dodatek, w cichości ducha, uważam, że całkowicie na nią zasługuję, bo przecież jestem "taka" atrakcyjna, inteligentna i sympatyczna..., prawie ideał.
To prawie, to przez te promyki wokół oczu...
Problem w tym, że "zasługiwanie" leży baaardzo daleko od "dostanie", szczególnie, że ja nie wierzę w działanie, ale w przeznaczenie; przez los, przez gwiazdy, przez coś, nieważne w co!
Nie bawi mnie już ani randkowanie, ani tym bardziej przygodny seks.
Głupie jak na te czasy poglądy, głupie wyobrażenie miłości; sama to przyznaję.
Przez to głupie wyobrażenie, nie miałam porządnej randki od czasu zburzenia wierzy Babel (no trochę mnie tutaj poniosło, ale tylko trochę).
Przypomniałam sobie właśnie tych wszystkich facetów, których znam, i z którymi się spotykałam. Nie mogę specjalnie narzekać, bo na pozór, mogą wydawać się całkiem atrakcyjni, oczywiście każdy na swój sposób. Mają jakąś pozycję zawodową, bywają błyskotliwi, a czasem nawet uroczy, ale z drugiej strony, jak przychodzi co do czego, to znaczy do drugiej randki, to nie mam na nią ochoty, bo ewidentnie coś nie gra, nie zaskakuje, nie iskrzy...
Dlaczego?
Bo nie ma chemii?
Nie ma tego właściwego połączenia pociągu seksualnego i intelektualnego, że już nie wspomnę o jakimś minimum wspólnych zasad i poglądów, co uważam, że jest niezbędne by w przyszłości nie pozagryzać się nawzajem.
Ciekawe jak często może się zdarzyć takie idealne połączenie?
Mnie się zdarzyło, jak dotychczas oczywiście; dwa razy w życiu. Przynajmniej przez jakiś czas tak myślałam...
A i tak, co z tego pozostało? A raczej kto pozostał?
Jedyny facet, przed którym ściągam ostatnio majtki, to mój ginekolog!
Kurcze, za chwilę dojdzie do tego, że sama sobie zaprzeczę i stwierdzę, że te wszystkie moje ulubione bajki o dwóch połówkach pomarańczy, czy innego owocu, nadają się tylko dla nastolatek lub do kosza.
Niestety na tyle już dorosłam i nabyłam, złych doświadczeń, że zaczynam się powoli dziwić, że coś takiego, jak instytucja małżeństwa jeszcze w ogóle istnieje!
Jak to jest możliwe przy takiej emancypacji kobiet, różnorodności zachowań i wymagań?
Jak można się spodziewać, że ludzie mogą się dogadać na życie, jeśli nie mogą się porozumieć w kwestii wyboru kanapy, czy wysokości na której należy powiesić obraz w ich wspólnej sypialni?
Trochę się zaniepokoiłam, tym co napisałam...
Czy ja tak myślę, czy tylko piszę tak z powodu upału?
Bo przecież ja "chcę" wierzyć nadal w miłość, w małżeństwo. 
Chcę wierzyć w pary przeznaczone sobie przez gwiazdy, i w to że każdy, gdzieś, kiedyś, znajdzie tę swoją połówkę (niekoniecznie w sklepie monopolowym)...
Chcę w to wierzyć, i to chyba jest mój problem, który właśnie odkryłam dzięki tej pisaninie i głupim rozmowom przy drinku w upalny dzień.
Czy to nie beznadziejne, że wierzę w coś, co dla mnie przestało istnieć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz