W mieście, w którym mieszkam, jest dom, w którym się
kocham...
Nie, to nie żart...
Zapałałam do niego gorącym uczuciem od
pierwszej chwili, kiedy go ujrzałam. Dopadło mnie ono niespodziewanie i
zupełnie irracjonalnie.
To uczucie, o dziwo trwa nadal i nie
słabnie...
Nigdy nie byłam we wnętrzu tego domu, nie
znam jego właścicieli, ale to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Bo tak to już
jest z moimi uczuciami; są ślepe, bezkrytyczne i nie potrzebują logicznego
uzasadnienia.
Kiedy mijam go, zawsze posyłam mu uśmiech i czuję, że on też do mnie się uśmiecha, i co najdziwniejsze mam pewność, że i on odwzajemnia moje uczucia.
Jak dotychczas tylko tęsknie spoglądamy na siebie z daleka, ale mam nadzieję, że przyjdzie kiedyś taki czas, w którym będzie nam dane pogłębić naszą znajomość.
Patrzę na niego i czuję, że on czeka na mnie... czeka i tęskni...
Od pierwszej chwili ten dom mnie zaintrygował, niczym żywa istota; dla innych nieprzystępny, może mało interesujący, a dla mnie wyjątkowy.
Może to głupie, ale mam wrażenie, że ma
cechy, których mi zawsze brakowało, i których szukałam w moim życiu i w innych
ludziach. Ma stabilność. Mocny fundament. Odporność na niemiłe działania i odporność na przeciwieństwa losu.
Ma charakter, który budzi szacunek, a jednocześnie jest w nim cudowny
urok i wewnętrzny spokój.
Nie znam jego przeszłości, nie wiem ile ma
lat. To nie jest ważne... Wszak w miłości wiek się nie liczy…
Niewielki, jakby wyjęty z kart romantycznej powieści z epoki sióstr
Bronte, przycupnął przy skrzyżowaniu dróg, na wprost ronda, wokół którego śmigają
samochody.
Zupełnie jakby nie na swoim miejscu…
Otaczają go wysokie kamienice, podkreślając swoim ogromem jego
wyobcowanie i samotność.
Jednak czuję, że ta samotność go nie przeraża, bo on żyje w swoim zamkniętym
świecie, otulony dzikim winem, pieszczony przez delikatne gałązki tamaryszków i
strzeżony przez wysmukłe, wiecznie zielone cyprysy.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą wyczuwam i która mnie do niego
przyciąga jak magnes; jak ja, pragnie być kochany…
Ten dom naprawdę żyje, ma serce…, a może nawet i swojego ducha?
Czasami staję przed nim i po prostu tylko na niego patrzę…
Patrzymy sobie wzajemnie w oczy, a ja czuję jak wtedy spływa na
mnie spokój…
Może to jakieś czary?
On; oaza spokoju, i ja; zamknięta w sobie, która dobrowolnie
skazałam się na alienację i na swoistą strusio – ślepotę.
Co prawda często bujam w obłokach, ale kiedy z nich spadam na nos, powracając boleśnie do realiów, wmawiam sobie, że jeżeli czegoś nie mogę dotknąć, to
to coś, nie może istnieć.
Tego domu nigdy nie dotknęłam, więc może on nie istnieje?
Albo może, jak to z miłością zwykle bywa, zaślepiła mnie ona
i widzę to, co chcę widzieć?
Czasami mam nieodpartą pokusę by uchylić drewnianą furtkę i wejść
choćby tylko do ogródka, ale po chwili jednak ruszam dalej…
Zostawiam dom za sobą, do następnego razu…
Te spotkania zawsze nastrajają mnie nostalgicznie i skłaniają do
refleksji; co prawda nie zawsze głębokich, ale takich na mój własny użytek.
Dzisiaj odchodząc pomyślałam sobie, że idąc stawiam kolejne kroki
i w większości stawiam je do przodu, ale jakby się nad tym głębiej zastanowić,
to faktem jest, że drepczę ostatnio w miejscu.
Może, aby rzeczywiście ruszyć do przodu powinnam zrobić parę
kroków w tył, albo po prostu się cofnąć?
Ale jak daleko, do jakiego miejsca?
I po co?
Czy naprawdę koniecznie muszę się zmierzyć z prawdami, które skrzętnie
ukryłam w zakamarkach przeszłości?
Nie wiem…
Być może jednak istnieje tylko ten sposób…
Czy jeśli stanę z nimi twarzą w twarz, i zobaczę wszystkie ukryte
w tych prawdach lęki, będę wstanie je pokonać i na powrót obudzić drzemiące we
mnie; wiarę, nadzieję i miłość?
A może lepiej nie budzić licha…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz