wtorek, 15 lipca 2014

NIE BYĆ PTAKIEM, A ZAKWITNĄĆ RÓŻĄ

Odwiedziłam moją łąkę.
Jak co roku o tej porze, wśród traw brodziło tam kilkadziesiąt bocianów ale mam wrażenie, że tego lata jest ich jeszcze więcej.
Usiłowałam je policzyć, ale kiedy przekroczyłam 30-stkę zrezygnowałam. 
W końcu nie jestem ornitologiem - statystykiem, tylko osobą, która plącze się od czasu do czasu na obrzeżach bocianiego stada i jest przez nie tolerowana, dopóki nie przekroczy niepisanej granicy.
To zadziwiające, że te ptaki wracają co roku w to samo miejsce, do tych samych gniazd, pokonując tysiące kilometrów.
I tu zagwozdka - czy tutaj jest ich prawdziwy dom, tutaj w Polsce, czy może raczej gdzieś na gorącym, afrykańskim lądzie?
Latają tam i z powrotem niestrudzenie, co prawda bez bagażu, ale i tak jest to przecież jakiś rodzaj ciągłych przeprowadzek. 
Że też im się to nie znudzi ...
Wydziwiam nad ich koczowniczym trybem życia, ale przecież nawet dla mnie, zmiana adresu stała się swego rodzaju normą, zwłaszcza w ostatnich latach.
Zwykłam mówić, że się do tego przyzwyczaiłam, i że stałam się ekspertką od przeprowadzek, ale tak naprawdę stałam się wędrownym ptakiem, który wybiera coraz to inne niebo.
Co i rusz porzucam kolejne gniazdo i zaczynam wszystko od początku. Zmieniam kolejne dziuple i kurczowo trzymam się jedynego dostępnego mi pewnika - teraźniejszości.
To by nie było nawet takie złe, gdyby nie fakt, że wlokę za sobą coraz więcej kartonów. 
To straszne, jak człowiek, to znaczy ja, szybko obrasta w przedmioty, z którymi nie ma chęci się rozstawać. Wychodzi na to, że chyba łatwiej się rozstawać z ludźmi, niż z ulubionym kubkiem, czy poduszką.
Na dodatek uknułam sobie teorię, że jest to najlepszy sposób na dokończenie reszty życia, bo bez rozczarowań.
Teoria faktycznie dobra, ale i tak w głębi ducha wiem, że to tylko kolejna iluzja, a przecież w tworzeniu iluzji, kto jak kto, ale ja, na pewno jestem najlepsza.
Póki co, latam sobie na swobodzie i od czasu do czasu, zerkam na boki, czy nie naszykował mi może ktoś miejsca na szczęśliwe lądowanie. 
Nie przyjmuję oczywiście do wiadomości, że każdy jest kowalem swego losu, bo ja u siebie podobieństw do kowala nie zauważam, a nawet i nie chcę.
Był taki czas, kiedy codziennie towarzyszyły mi róże; gdy jedne więdły, kolejne pojawiały się w wazonach.
To moja słabość…, ale jednocześnie zawsze mi żal, że tak szybko umierają i to dlatego tylko, że miałam ochotę przez chwilę cieszyć się ich barwą, czy upajać zapachem.
Wspomniałam o nich teraz, bo przyszła mi właśnie na myśl inna, zdumiewająca roślina - też róża, tyle, że jerychońska.
Pochodzi z terenów pustynnych i podczas suszy przybiera formę szarej kuli. Popędzana wiatrem, toczy się to tu, to tam, jak martwy kłębek. 
Wystarczy jednak, że zmoczy ją ożywczy deszcz, a już po kilku godzinach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozprostowuje na powrót gałązki, zazielenia się i wypuszcza korzonki.
Miło by było pomyśleć o sobie jak o takiej róży...
Na dzisiaj, żyję tym co teraz, włóczę się po moich pustynnych bezdrożach, ale może kiedyś, wiatr, który mnie gna, zatrzyma się, a ja wtedy w końcu zapuszczę korzenie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz