niedziela, 13 lipca 2014

SĄ TAKIE DNI W TYGODNIU

Są takie dni w tygodniu, gdy nic się nie układa i jak na złość wypada wszystko z rak. 
Zasłaniam wtedy okna, w najdalszym kącie siadam i sama z sobą chcę do ładu dojść.
Bo są dni, gdy z nieba kapie deszcz, nie mówię wtedy nic, telefon milczy też.
Zamykam wtedy drzwi, po prostu nie ma mnie.
Są takie dni w tygodniu, gdy Bóg wie na co czekam i każdy szelest spędza z oczu sen.
Za drzwiami nocny program, miękko się sączy w ciemność ... 
I niby wiem, i nie wiem czego chcę!
Bo są dni, gdy w ciszy tonie dom i miejsca sobie w nim nie mogę znaleźć dość.
Bo są dni, gdy ciągle pada deszcz, zamykam wtedy drzwi, po prostu nie ma mnie...
Dopada mnie „frustracja” i chcę dokądś uciekać!
Lecz wiem, że nikt, nie dogoni mnie... ;)
………………………………………………………………………..
Bo są właśnie takie dni, jak te ostatnie, lipcowe, kiedy to pogoda nas nie rozpieszcza nadmiarem słońca, a mnie nie nastrajają optymistycznie.
W telewizorze pogodynki zapowiadają poprawę pogody, i to już za chwilę i już za momencik, ale jak typowa Polka pewnie będę wtedy (hi, hi!), znowu narzekać – tym razem, że mi za gorąco.
W zasadzie, to ja jestem jesienna dziewczyna i lubię deszcz, ale czasami…, cóż kobieta zmienną jest.
Bo są i takie mokre dni, które wciskają mi do głowy mało kolorowe myśli, nie mam wtedy humoru i wszystko wygląda w moich oczach źle.
Nie jestem niestety wieczną optymistką; mam swoje złe dni, marudzę wtedy i nic mi się z gruntu nie podoba.
Takie wstawanie lewą nogą, a może dwoma lewymi nogami?
Któż to wie, przecież nie jestem idealna, jakieś wady mam i to nie małe.
Tak już mam, zwłaszcza gdy nie budzi mnie mruczenie kota, śpiew ptaków, czy jakiś romantyczny współśpioch, ale deszczowa muzyka, a raczej głośny duet wiatrowo – deszczowy.
Najbardziej winny jest tutaj wiatr, to on kieruje strugi wody wprost w okno mojej sypialni, bębni nimi natrętnie po szybach, zamiast pozwolić im spłynąć cichym, kojącym szmerem.
W takie dni, wstaję wtedy niechętnie i zamykam okno, by odciąć się od rozpaczy nieba i wkradającej się podstępnie do wnętrza zimnej wilgoci.
Choć lubię szary kolor, jednak szarość nieba to co innego; pozbawia mnie ona optymizmu i otacza zawsze welonem melancholii.
Co dziwne, właśnie w tym stanie ducha mam ochotę coś namalować, coś napisać…, a jednocześnie zwinąć się w kłębek i posłuchać włoskiej opery.
Jak widać znowu zrobiłam parę wpisów na blogu, co jest widomym znakiem, że w tym tygodniu był też taki dzień. 
Taki dzień, w którym żadna siła nie byłaby wstanie wygnać mnie z domu nawet z moim ulubionym czerwonym parasolem.
Bo i po co?
Nie groziła mi przecież śmierć głodowa, bo w zamrażalniku była jeszcze resztka pierogów ruskich, a więc było coś na ząb, a i świat nie domagał się mnie z utęsknieniem.
Zrobiłam sobie solidny kubas fusiatej kawy i wkroczyłam w szarość dnia, tym razem wyjątkowo - bez maski, to znaczy saute...
Straszne co?
Zero makijażu, włosy w kucyk, leginsy i skarpetki w motylki!
Z kotem melomanem na kolanach, zagłębiłam się w fotelu i odpłynęłam w świat Giacomo Pucciniego i losów Tosci.
W takich momentach żałuję, że nie jestem poliglotką i nie rozumiem słów, nie mogę tym samym pełniej odczuwać całości.
Mogę tylko na podstawie znajomości libretta wyobrażać sobie to co dzieje się w tym momencie na scenie.
Choć oczywiście najważniejsza jest tutaj przecudna muzyka i kunszt śpiewu artystów, ale trochę mi szkoda...
Mimo niewątpliwie dramatycznej treści opery, tragedia bohaterki pobudziła moją uśpioną energię, a energia u mnie zawsze jest głodna, i to głodna słodkości!
Rzuciłam się więc w wir pieczenia i naprodukowałam całe mnóstwo drożdżowych bułeczek z wiśniami.
Czy może być coś bardziej optymistycznego i podnoszącego nastrój niż wydobywający się z piekarnika zapach ciasta?
No, a potem jego konsumpcja?
Cieplutkie, rumiane bułeczki, o wiśniowym, rozpływającym się w ustach smakowitym wnętrzu, działają zawsze jak balsam na moją duszę.
No i stało się - Tosca i bułeczki, rozpogodziły ołowiane niebo za oknem, mój świat i moje serce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz