czwartek, 17 lipca 2014

W LABIRYNCIE

Powietrze dzisiaj stoi w miejscu, ani odrobiny wiatru. 
Ja, która nie przepadam za wiatrem, nawet tym we włosach, chętnie wystawiłabym się na jakiś malusi powiew.
W moim ogrodzie jest zielono, ale nie chłodno, niestety na fontannę miejsca mi nie starczyło, mimo to ciesze się, że w ogóle jest.

Niestety, prawa do niego roszczę nie tylko ja, ale i okoliczne ptactwo, zwłaszcza pewna, wredna parka gołębi.
Przeganiam toto, ale uparcie wracają i moszczą się na mojej pergoli.
Taka nasza, mała, prywatna wojenka.
Dzisiaj z przykrością stwierdzam, że było jeden do zera dla nich.



Po prostu, perfidnie się na mnie zaczaiły i odstawiły triumfalny nalot dywanowy nad moją głową. 
Niestety, jedna z rzuconych bomb trafiła do celu, to znaczy obryzgała moją nogę.
Fuj!
Ja tutaj snuję zamyślenia nad moją egzystencją, a one we mnie kupą?!
Żeby nie powiedzieć, gównem?!
A gdzie był w tym momencie mój leniwy, tłusty kot?
Leżał sobie na dywanie, niczym na zielonej trawce i ze stoickim spokojem obserwował moje poniżenie.
Nawet powieka mu nie drgnęła!
Żadnego wsparcia!
Aż chciałoby się zapytać - I Ty przeciwko mnie Brutusie (a raczej Neonie)?
Bo przecież kto nie ze mną, to przeciwko mnie!
Nie ma to tamto. Wszystko jest albo białe, albo czarne.
Co prawda nie jestem, aż tak naiwna, żeby wierzyć, że wszyscy (w tym koty) są dla mnie życzliwi, ale do jakiejś elementarnej solidarności mógłby się w końcu ten futrzak poczuwać!
Świat jak widać, to nadal dżungla, mimo, że taki cywilizowany; dla słabych nie ma litości, ani współczucia. 
Jedyny wniosek - radź kobieto sobie sama ze srającymi gołębiami "na własną rękę" (i nie tylko).
Na razie, jak widać, z tym radzeniem sobie słabo niestety...
Miotam się w tym moim życiu, jak w labiryncie, bo kłębek nici, które wzięłam na drogę, całkiem mi się poplątał. 
Dokądkolwiek ostatnio się nie skieruję, prędzej, czy później natrafiam na ścianę. Już mi się nie chce zawracać i zaczynać od początku, postanowiłam usiąść pod ścianą i poczekać na cud... 
Cuda się przecież zdarzają, czyż nie?
Bo jaki i czy w ogóle jest sens, w tej mojej życiowej szamotaninie?
Często zastanawiam się, dlaczego nie jestem taka jak inni, "normalnie" żyjący ludzie?
Tacy, co to idą prostą drogą, zaliczając po kolei wszystkie etapy?
Moje rówieśniczki mają rodziny, sprawdzają się jako żony, matki, a niektóre już nawet jako babcie. Robią kariery zawodowe, żyją w pełnym poczuciu bezpieczeństwa...
Nie zastanawiają się nad sensem życia, nie dociekają, nie analizują. Po prostu żyją. 
I tak chyba powinno być...
Zadałam sobie pytanie - Czy ja też chciałabym takiej stabilizacji?
Chyba jednak nie do końca...
Jestem wolnym duchem, który nie znosi życia bez poczucia własnej tożsamości. Dusiłam się przecież w układzie, w którym byłam zniewolona, gdzie więcej było zakazów, niż niezależności.
A jednak, byłabym nieszczera, gdybym twierdziła, że nie brak mi  poczucia współistnienia z kimś drugim, nawet gdyby to miało być za cenę pewnych ograniczeń, na które zauważam, z wiekiem jestem coraz bardziej gotowa.
Co nie jest oczywiście jednoznaczne, z całkowitym poddaniem się drugiej osobie! 
Tak to już ze mną jest, że bez przymusu mogę dać z siebie bardzo dużo, natomiast w obliczu presji i wymagań staję natychmiast okoniem.
Dobrowolne zamknęłam się w więzieniu własnych zasad, ale odrzucenie jego krat sprawiłoby, że miałabym poczucie, życia w nieprawdzie.
Cóż jednak robić w sytuacji, gdy również niewola nie czyni mnie szczęśliwą?
Czy istnieje jakieś inne wyjście?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz