piątek, 4 października 2013

KUCHENNE FILOZOFIE

Mieszanie w miskach i garnkach…
Hm…, może to dla wielu zajęcie mało odkrywcze i prozaiczne, a dla mnie, wręcz odwrotnie.

Zauważyłam, że właśnie w kuchni, przy ucieraniu ciast, doprawianiu potraw i próbowaniu smakowitych rożności, mózg mi się nadspodziewanie ożywia.
Zupełnie jak jakiś osobny twór, którego muszę najpierw nakarmić, aby dał głos.
Zagniatając dzisiaj ciasto na chleb, a potem na bułeczki, dokonałam kolejnego z moich „wiekopomnych odkryć”, z rodzaju – złota myśl domowego menagera, (żeby nie zabrzmiało mało trendy – gospodyni domowej).


Niektóre rzeczy można zmienić. Inne, są stałą częścią człowieka; jak linie papilarne, czy kolor oczu. Jednak przy odrobinie dobrej woli można je na krótką chwilę okiełznać, stłumić, lub zakamuflować.
Zresztą jak zwał, tak zwał, ale na moment każdy przecież potrafi zacisnąć zęby i zawziąć się na czasową zmianę. 
Bo w stałe metamorfozy nie wierzę…
Mam naturę z gruntu niecierpliwą; po prostu nie znoszę czekać na nikogo i na nic, Chcę mieć od razu i już, teraz, natychmiast i wszystko.
Albo nic…
Z reguły w efekcie zostaje mi owo „nic”.
A tak na marginesie; czy „nic” może zostać, przecież go nie ma?
Paradoksalnie, nie życie, a kuchnia uczy mnie cierpliwości i daje mi za jej brak, cięgi w wiadome miejsca; w kupki smakowe i żołądek.
Moje kuchenne produkcje, nie kryją żadnych sekretów i gdyby ktoś prosił mnie o wyjawienie jakiegoś tajemnego składnika decydującego o ich smaku, powiedziałabym tylko – cierpliwość.
Co prawda cierpliwość wymuszona i chwilowa, ale konieczna dla końcowego pozytywnego efektu.
Nie wolno się w kuchni spieszyć, zwłaszcza przy wyrabianiu drożdżowego ciasta i trzeba mu dać czas, by spokojnie wyrosło w cieple.
Świadomość tego i taka postawa, jest swoistą formą szacunku, a może nawet naszej „miłości”, do tego, co ma zaowocować doskonałym smakiem.
Wiem…, brzmi to górnolotnie, a może i infantylnie, żeby nie powiedzieć głupio…
Dla mnie, jedzenie, a przede wszystkim ciasta, powinny nie tylko sycić podniebienia, wypełniać żołądki, lecz także grzać serce…
Aby to osiągnąć, nie trzeba kończyć kursów gotowania, przechodzić „kuchennych rewolucji Pani G”, czy spędzać całego życia w kuchni.
Wystarczy dać tylko odrobinę naszej miłości, aby ją otrzymać z powrotem w jeszcze piękniejszej postaci.
Która kobieta, a może i poniektóry mężczyzna, nie ma w domu, na dnie kuchennej szuflady, starego zeszytu, czy stosu luźnych karteczek z przepisami?
Wprost uwielbiam, przewracać poplamione (niestety) i pozaginane kartki, z czasów, kiedy nie było w modzie liczenie kalorii i gramów niezdrowego tłuszczu.
Bez tych wyliczeń, przestróg i zakazów, życie wydaje mi się o wiele wspanialsze, wręcz pachnące. 
A ja właśnie chcę, chcę wbrew wszystkiemu, aby moje życie było właśnie takie; pachnące..., pachnące tak jak cynamonowe bułeczki prosto z piekarnika…

2 komentarze:

  1. Witaj! :) jesteś kochana, rozbawiłaś mnie. Myślę podobnie, a określenie gospodyni - super. Jestem właśnie "kurą domową"
    Okres zachwytu nad wypiekami, mam za sobą, bo moja ciasteczkowo- pierniczkowa pasja zostawiła na mnie 10 kg których już trudno mi się pozbyć z racji wieku i łakomstwa z którym walczę. To były tylko małe pierniczki na Święta, a potem ciasteczka, rogaliki...
    Przestałam pracować i całą moją energię włożyłam w dom i w moje różne pasje. Jeśli coś sprawia radość i wkłada się w to serce to musi się udać i mózg faktycznie się ożywia, a jak pachnie... z serca pozdrawiam :) Kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Lekka nadwaga nie jest zła, a w dodatku ileż radosci dostarcza przyjaciólkom

    OdpowiedzUsuń