Mieszanie
w miskach i garnkach…
Hm…, może
to dla wielu zajęcie mało odkrywcze i prozaiczne, a dla mnie, wręcz odwrotnie.
Zauważyłam,
że właśnie w kuchni, przy ucieraniu ciast, doprawianiu potraw i próbowaniu
smakowitych rożności, mózg mi się nadspodziewanie ożywia.
Zupełnie
jak jakiś osobny twór, którego muszę najpierw nakarmić, aby dał głos.
Zagniatając
dzisiaj ciasto na chleb, a potem na bułeczki, dokonałam kolejnego z moich
„wiekopomnych odkryć”, z rodzaju – złota myśl domowego menagera, (żeby nie
zabrzmiało mało trendy – gospodyni domowej).
Niektóre rzeczy można zmienić. Inne, są stałą częścią
człowieka; jak linie papilarne, czy kolor oczu. Jednak przy odrobinie dobrej woli można je na krótką chwilę okiełznać, stłumić,
lub zakamuflować.
Zresztą
jak zwał, tak zwał, ale na moment każdy przecież potrafi zacisnąć zęby i zawziąć
się na czasową zmianę.
Bo w
stałe metamorfozy nie wierzę…
Mam
naturę z gruntu niecierpliwą; po prostu nie znoszę czekać na nikogo i na nic,
Chcę mieć od razu i już, teraz, natychmiast i wszystko.
Albo nic…
Z reguły
w efekcie zostaje mi owo „nic”.
A tak na marginesie; czy „nic” może zostać,
przecież go nie ma?
Paradoksalnie,
nie życie, a kuchnia uczy mnie cierpliwości i daje mi za jej brak, cięgi w wiadome
miejsca; w kupki smakowe i żołądek.
Moje
kuchenne produkcje, nie kryją żadnych sekretów i gdyby ktoś prosił mnie o
wyjawienie jakiegoś tajemnego składnika decydującego o ich smaku, powiedziałabym tylko – cierpliwość.
Co prawda
cierpliwość wymuszona i chwilowa, ale konieczna dla końcowego pozytywnego efektu.
Nie wolno
się w kuchni spieszyć, zwłaszcza przy wyrabianiu drożdżowego ciasta i trzeba mu
dać czas, by spokojnie wyrosło w cieple.
Świadomość
tego i taka postawa, jest swoistą formą szacunku, a może nawet naszej „miłości”,
do tego, co ma zaowocować doskonałym smakiem.
Wiem…,
brzmi to górnolotnie, a może i infantylnie, żeby nie powiedzieć głupio…
Dla mnie,
jedzenie, a przede wszystkim ciasta, powinny nie tylko sycić podniebienia, wypełniać
żołądki, lecz także grzać serce…
Aby to
osiągnąć, nie trzeba kończyć kursów gotowania, przechodzić „kuchennych
rewolucji Pani G”, czy spędzać całego życia w kuchni.
Wystarczy dać tylko odrobinę naszej miłości, aby ją otrzymać z powrotem w jeszcze piękniejszej postaci.
Która
kobieta, a może i poniektóry mężczyzna, nie ma w domu, na dnie kuchennej szuflady,
starego zeszytu, czy stosu luźnych karteczek z przepisami?
Wprost
uwielbiam, przewracać poplamione (niestety) i pozaginane kartki, z czasów,
kiedy nie było w modzie liczenie kalorii i gramów niezdrowego tłuszczu.
Bez tych
wyliczeń, przestróg i zakazów, życie wydaje mi się o wiele wspanialsze, wręcz pachnące.
A ja właśnie chcę, chcę wbrew
wszystkiemu, aby moje życie było właśnie takie; pachnące..., pachnące tak jak cynamonowe
bułeczki prosto z piekarnika…
Witaj! :) jesteś kochana, rozbawiłaś mnie. Myślę podobnie, a określenie gospodyni - super. Jestem właśnie "kurą domową"
OdpowiedzUsuńOkres zachwytu nad wypiekami, mam za sobą, bo moja ciasteczkowo- pierniczkowa pasja zostawiła na mnie 10 kg których już trudno mi się pozbyć z racji wieku i łakomstwa z którym walczę. To były tylko małe pierniczki na Święta, a potem ciasteczka, rogaliki...
Przestałam pracować i całą moją energię włożyłam w dom i w moje różne pasje. Jeśli coś sprawia radość i wkłada się w to serce to musi się udać i mózg faktycznie się ożywia, a jak pachnie... z serca pozdrawiam :) Kasia
Lekka nadwaga nie jest zła, a w dodatku ileż radosci dostarcza przyjaciólkom
OdpowiedzUsuń