niedziela, 26 października 2014

JAK SIEBIE SAMEGO?

Niedziela, dzień siódmy...
Dzień, w którym powinno się odrzucić wszelkie prace, którego nie powinno się poświęcać na pranie i prasowanie, ani na odgruzowywanie mieszkania.
Bo siódmego dnia, nawet Pan Bóg postanowił odpocząć...
Odpocząć, ale chyba nie poddawać się lenistwu?
Dla mnie, jako katoliczki, ale zapewne i dla innych wyznań również, niedziela powinna być dniem świętym...
Trzecie przykazanie mówi; "pamiętaj abyś dzień święty świecił..."
No to święcę; aczkolwiek nie za bardzo wiem, czy we właściwy sposób.
Bo czy za wystarczające można uznać, tylko pójście w ten dzień na Mszę Świętą?
Czasami będąc w kościele, myślami jestem całe kilometry poza nim.
Czy w takim razie, taka obecność, jedynie cielesna, w ogóle się liczy?
Gwoli usprawiedliwienia i ścisłości dodam, że są oczywiście też takie momenty, które przykuwają moją uwagę i skłaniają mnie do zamyśleń.
Dzisiejsza niedzielna nauka była poświęcona najważniejszemu przykazaniu - przykazaniu miłości...
Kochaj Pana Boga swego...
Kochaj bliźniego swego...
Jedno i drugie jest szalenie trudne...
Trudno jest kochać kogoś, kogo się tak naprawdę nie zna, kto jest jedną wielką niewiadomą, mimo że nazywamy go swoim Ojcem...
I kto prawdopodobnie nas będzie surowo sądził, gdy przyjdzie na to czas...
Jeszcze trudniej jest kochać drugiego człowieka, chyba że ma się naturę psa...

Bo tylko to wspaniałe stworzenie, potrafi wybaczyć każdą krzywdę i nadal kochać swego pana... 
Nie na darmo mówi się; wierny jak pies...
A może miłość jest jak cecha charakteru, wrodzona umiejętność i nie każdy ją ma, nie każdy potrafi kochać?
A przecież wszyscy chcą kochać... Przynajmniej tak deklarują...
A ja myślę, że bliżej prawdy jest raczej stwierdzenie, że każdy chce być kochany...
Problem w ułomnym, człowieczym kochaniu, stanowi moim zdaniem nasz egoizm. Najpierw myślimy "ja", rzadziej "my", a już nieliczni tylko, myślą "ty".
Paradoksalnie, człowiek współczesny, skoncentrowany głównie na miłości własnej, na swoim dobru i zadowoleniu, nie potrafi być prawdziwie szczęśliwy.
A może się mylę?
Może moja definicja szczęścia, która obejmuje miłość, ale również i czyste sumienie, nie jest prawdziwa?
Ktoś, kto myśli tylko o sobie, prędzej czy później, zamierzenie lub nie, kogoś skrzywdzi, tego się nie da uniknąć.
Przykładowo, czy może mieć czyste sumienie, czuć się szczęśliwym, człowiek, który odebrał drugiemu wszystko?
Chociaż może nie wszystko…, bo zostawił pamięć i ból, no i na odchodne parę złotych jałmużny, kupując jak Judasz miano dobroczyńcy w oczach innych.
Zadziwiające, ale wygląda na to, że tak!
Gdy tymczasem według mojej teorii, powinno go to sumienie gryźć... 
I nie wierzę w puste słowa, że sprawiedliwość prędzej czy później zwycięży, bo tak nie jest. Bardziej sprawdza się powiedzenie, że biednemu będzie odjęte to, co mu jeszcze pozostało, a bogatemu dodane to, czego i tak nie potrzebuje, bo ma to w nadmiarze.
Tak niestety wygląda właśnie prawdziwe życie i to napawa mnie przerażeniem, ale przede wszystkim niesmakiem...
Widzę bowiem na co dzień, że tym "złym", żyje się coraz lepiej, są nawet otaczani szacunkiem i podziwem. Bo to ludzie sukcesu, bo z takimi warto trzymać!
A biedni, a raczej ci, którzy są określani mianem "głupi", czy "naiwni"?
Cóż o nich się nie pamięta, wyśmiewa, wręcz unika jak zakaźnej choroby.
W powszechnym mniemaniu, nawet najbliższych im osób, nie zasługują oni na nic. Na sytuację, w jakiej się znaleźli, sami sobie przecież zasłużyli. A może wręcz to ich wina?
Przecież o wiele łatwiej ich potępić, tym bardziej, że jest to wygodne usprawiedliwienie dla tych, co się od nich odwrócili.
Bo oni chcą się czuć dobrze, chcą być szczęśliwi, bo to się im należy... 
Właśnie im.
Po nich, może być choćby potop...
Niech będą więc szczęśliwi…
Może, aby osiągnąć ten stan, trzeba być głuchym i ślepym przechodząc obojętnie obok leżącego na bruku człowieka, którego drugi człowiek skopał i poniżył?
Wygląda na to, że szczęście należy się własnie takim ludziom, jak i tym, co kopią innych.
A gdzie w tym miłość bliźniego?
Wszak Bóg, nakazuje kochać go, jak siebie samego!
Przykre to… i dla mnie niezrozumiałe, ale ja się nie znam.
"Przechodząc obok mnie", niektórzy ludzie też bywają głusi i ślepi…, przynajmniej pamiętam takie przypadki i takich ludzi...
Pamiętam, jak parę lat temu, moja ówczesna szefowa, w bardzo perfidny sposób, zmusiła mnie do odejścia z pracy (był to oczywisty mobbing, ale o to mniejsza). Przez cały okres wypowiedzenia, czułam się w firmie jak "trędowata"; umilkły telefony, ludzie unikali ze mną rozmów, jakby w obawie, że niechęć jaką  żywiła do mnie zwierzchniczka, może się przenieść na nich. Nikt nie zastanowił się ani przez chwilę, jak ja się z tym czułam...
Czy byłam wtedy jednym z tych niepotrzebnych rzeczy wyrzuconych na bruk…?
Jeśli tak, to mam tylko nadzieję, że nikt się o mnie nie potknął (ani nie potknie w przyszłości)…, i nie zrobił sobie krzywdy.
W zasadzie nawet jestem tego pewna, bo ci, których broniłam i o których walczyłam, pozostali na swoich stanowiskach, a nawet awansowali...
Z czego się cieszę, bo ćwiczę się w miłości bliźniego... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz