sobota, 11 października 2014

JESTEM...


Słucham piosenki Anny Marii...
Słucham i tak sobie myślę, że ja tak naprawdę, to jestem tylko piasku ziarenkiem w klepsydrze, zabłąkaną łódeczką wśród raf.
Kroplą deszczu, trzciną myślącą wśród traw...
Ale jestem...
Jestem...
Jestem i parę rzeczy mnie jeszcze cieszy, i to nawet bardzo... 



Cieszy mnie, że czuję spokojne bicie mego serca, kiedy zasypiam.
Cieszy mnie, że krąży we mnie krew, kiedy się budzę.
Cieszy mnie, że kiedy oczy otwieram, to staje się świat!
Jestem...
Ale, kimże ja jestem...?
W każdym razie, już nie żoną, ani kochanką...
Jestem, (jakże chciałabym powiedzieć, że byłam) kobietą, która opiera swoje "pełne istnienie" na mężczyźnie.
Niestety, brak męskiego pierwiastka w moim życiu, powoduje, że czuję się niekompletna. 
Jestem jak stół bez jednej nogi, a może z jedną krótszą?
Jako mebel, jestem dość niestabilna, mimo, że pod tą krótszą nogę wciskam różne rzeczy, aby wyrównać poziom i odzyskać równowagę.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie jestem kobietą "bluszczem"!
Jednak brak dodatkowego zasilania w postaci testosteronu mnie unicestwia. (Na dodatek mam skłonność do przesady - Hi! Hi!)
Wygląda na to, że mam jakiś defekt!
Dlatego też, ciągle powracam do przeszłych faktów; nie z tęsknoty za tym co było, ale aby po raz kolejny odkryć, na czym ten defekt polega, w którym miejscu we mnie, tkwi ten błąd?
Z jednej strony, oceniam się bardzo krytycznie, a z drugiej, jestem w ciężkim szoku jak pomyślę sobie, że ktoś mógłby mnie nie kochać (czyt. mężczyzna).
Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że  nie jest łatwo mnie kochać. 
Pokochać owszem, ale kochać już nie...
Bo czy łatwo jest kochać kogoś, kto jest przyzwyczajony do życia na pustyni i kto tylko na niej potrafi żyć, tylko na niej czuje się bezpieczny?
Ostatnimi czasy. są chwile, że nie czuję się już nawet kobietą...
Bo kto to jest kobieta?
Co kryje się pod tym słowem?
Kochanka, żona, matka...
Zastanawiam się, czy jestem chociaż nadal matką...?
W miniony piątek, w Tesco, pchając koszyk z zakupami między regałami ze słodyczami, miałam "objawienie"...
Alejkę skutecznie blokowała młoda mama z dwójką swoich "pociech". Dzieciaki, jak na mój gust były produktem bezstresowego wychowywania. 
Co tu owijać w bawełnę, były po prostu i zwyczajnie rozwydrzone!
Nie jestem zwolenniczką używania przemocy wobec dzieci, ale tym, gwoli otrzeźwienia, przydałby się na pewno niezły klap na cztery litery, bo napominanie ich przez rodzicielkę nie przynosiło żadnego efektu, poza tym, że stałam świadkiem niesmacznej "pyskówki".
Wycofując się z tego poligonu, na bardziej spokojne pozycje, pomyślałam sobie z ulgą - Jakie to szczęście, że ja już nie jestem matką!
I w tym samym momencie dotarło do mnie to co powiedziałam!
Przecież ja mam dwóch synów!
Jednak ta myśl w pewien sposób mnie oświeciła; bo fakt, jest faktem - moje dzieci nie są już moją teraźniejszością, ani przyszłością, stają się powoli moją przeszłością...
Moi synowie oddalają się ode mnie, ja się od nich oddalam...
To głównie sprawa ich wieku, mojego wieku...; są już dorośli, mają swoje życie...
Niebagatelne znaczenie, miał też rozpad naszej rodziny...
Jak w sytuacji, kiedy to poniosłam klęskę na całej linii, miałabym prawo im udzielać w podobnych kwestiach rad?
A na innych polach?
Przecież widzą mnie kompletnie bezradną, kiedy przychodzi mi zmierzyć się ze zwyczajną, codzienną przeszkodą, taką jak cieknąca spłuczka w toalecie, zepsuty komputer, czy choroba...
To wszystko zwala mnie z nóg...
A ich kontakty z ojcem...
Co prawda nie mówię im tego, ale źle znoszę kiedy chłopaki widują się z moim eks i jego aktualną "narzeczoną". Oni chyba zdają sobie z tego sprawę, bo nie opowiadają mi tego co "tam" widzą i słyszą, a czego ja wolę nie wiedzieć.
To jedna z cech mojego charakteru; być ślepą i głuchą. Czego nie widzę i nie słyszę, tego nie ma... 
Milczenie to, jednak sprawia, że powstają między nami jakby puste pola, albo raczej miedze, które zaczynają nas coraz bardziej od siebie oddalać...
Zaczyna się pojawiać coraz więcej rejonów ich życia, w których dla mnie nie ma miejsca...
Oczywiście bywają chwile, choć nieliczne, że potrzebuję od nich wsparcia, zrozumienia, pewnego rodzaju solidarności, potrzebuję zwyczajnie i po ludzku czuć, że mnie kochają, że jestem dla nich ważna...
Ale natychmiast stawiam się wtedy do pionu; ukrywam słabość...
Nie znoszę współczucia, ani litości. Wolę, żeby mnie ktoś nienawidził, niż mi współczuł!
Okazywanie słabości i bezradności wobec własnych dzieci, powoduje, że następuje zamiana ról, a ja nie chcę być dla nich ani ciężarem, ani ich dzieckiem...
Ale przestałam też im matkować...
Nie jestem kochanką, żoną, ani matką...
Kimże więc teraz jestem...?
Chwilą, która prześcignąć chce czas?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz