sobota, 13 lutego 2016

CZARNO WIDZĘ - JASNO WIDZĘ

Moje natchnienie polega na tym, że codziennie, o tej samej porze, siadam przy biurku i biorę do ręki pióro...


Natchnienie to stan ożywienia twórczego, dążenie do stworzenia czegoś wielkiego, wyjątkowego, pięknego...
Tak mówi słownik...



Dla mnie natchnienie, to chęć zrobienia czegokolwiek; to taki wewnętrzny impuls, że trzeba się ruszyć z kanapy i na przykład przestawić wazon z półki na podłogę, bo tak będzie bardziej interesująco...
Dawno nie miałam natomiast takiego "podstawowego" natchnienia, żeby wyjąć farby i wrócić do malowania, takie natchnienie nadal mnie niestety omija szerokim łukiem...
Może to wynika z tego, że niezbyt dobrze się czuję?
Staram się jednak mimo wszystko, przetrwać najlepiej jak potrafię, wydaje mi się, że z czystego samozaparcia i z tego że jestem zbyt dumna, aby przyznać się do słabości lub poprosić o pomoc nie położyłam się jeszcze do łóżka i nie rzuciłam wszystkiego w diabły.
Jestem po trosze zaprogramowana jak robot i wykonuję wszystkie czynności według planu...
Wczoraj w mojej dzielnicy była awaria prądu, zapadły iście egipskie ciemności, a mój plan robót legł w gruzach.
Dawno tak czarno nie widziałam; nie było nawet śladu konturów mebli; czerń i czerń...
Chciałam zapalić świece, ale nie mogłam znaleźć zapałek...
Byłam "niewidoma"; poruszałam się powoli po mieszkaniu dotykając ścian; fascynujące doznanie.
Nie widzisz nic, mimo że oczy starasz się coraz szerzej otworzyć...
W końcu, nie było rady umościłam się na kanapie wśród poduch i zaczęłam się zamyślać...
Tyle jeszcze miałam zrobić, a tu masz - siedzę w ciemnicy...
Jednak, czy to jest aż takie istotne, że czegoś tam nie zrobiłam?
Czy jeśli nie zdołałam odhaczyć wszystkiego z mojej listy zadań na dzisiaj, to znaczy, że ten dzień był nieudany?
Czy czasem nie doprowadziłam do tego, że moje dni zaczęły ograniczać się wyłącznie do załatwiania zaplanowanych spraw?
Czy to jest "moje" życie, czy tylko czynności wykonywane, żeby jakoś sobie poradzić?
Radzenie sobie, nie jest przecież tym, co ja uważam za życie, to wegetacja...
Jestem tak skoncentrowana na tym "co muszę", że powoli tracę świadomość tego, kim jestem.
Siedziałam sobie w tych ciemnościach, wpatrując się w miejsce, gdzie powinien być prostokąt okna z nadzieją, że pojawi się na nim choć gwiazda lub kawałek księżyca i myślałam o tym, że muszę znaleźć sposób, żeby wziąć siebie samą pod opiekę, zadbać o siebie...
Łyknąć swoją garść prochów, zacisnąć zęby i znowu pożyć...
Myślę, że samotność przygnębia mnie i jak tak dalej pójdzie, to wpadnę depresję.
Dotychczas walczyłam z nią, otwierając i zamykając lodówkę lub tajemną szafkę, próbując zdecydować, czy aby poprawić sobie samopoczucie, mam wybrać tartę z wiśniami, czy kawałek kotleta, a może zrobić sobie drinka?
Coś jest nie tak...
Siedząc w tej wszechogarniającej czerni, jasno zobaczyłam, że potrzebuję gruntownej zmiany...
Już chyba dość chowania się w skorupie, na dodatek z maską na twarzy i wylizywania starych ran. Dość rozmyślania nad życiem, nad tym gdzie się znalazłam i o tym czego mi w nim brak.
Muszę spróbować odzyskać panowanie nad rzeczywistością...

1 komentarz: