poniedziałek, 8 lutego 2016

LECZNICZY ZEW ZAKUPÓW

To cudowne, że są jeszcze takie miejsca na świecie, w których szczęście, przelicza się na kilogramy...


Piękne słońce na dworze, a ja mam doła...
Tak się porobiło..., optymistka wykonała obrót o 180 stopni i pokazała inną, pesymistyczną twarz.
Ugrzęzłam w tym dole nie bez powodu; kłopoty ze zdrowiem, chroniczny brak gotówki, no i znaczny ubytek tego, co podnosi na duchu kobietę w lustrze.
Ktoś powie - Oj tam! Oj tam! Są przecież ludzie w o wiele gorszej sytuacji, a zachowują pogodę ducha i tyle nie jęczą.



Zgoda. Ale każdy człowiek jest inny... Staram się, a że to mi nie wychodzi...
Dzisiaj jednak poczułam się trochę lepiej i od razu doszły do głosu moje estrogeny; poczułam zew!
Dodam, że zew leczniczy!
Nic bowiem nie poprawia humoru prawdziwej kobiecie, która chodzi z nosem spuszczonym na kwintę, i której problemy już dawno ją przerosły, jak oderwanie się od skrzeczącej rzeczywistości i zgodnie ze starą medycyną ludową, upuszczenie sobie nieco krwi z bankowego konta.
Szaleństwo zakupów - to jest to!
Takie buszowanie po sklepach (od czasu, do czasu), robi lepiej mojemu samopoczuciu, niż wizyta u psychoterapeuty, a koszt ten sam.
Zgadzam się, że to widomy dowód na moją pustotę, ale fakt pozostaje faktem; gdy zacznę przeglądać i przymierzać te wszystkie wiszące na wieszakach fatałaszki, to czuję się jak po niezłym antydepresancie.
Zapominam od razu o tym co mnie trapi i podziwiam różne odsłony kobiety w lustrze przymierzalni.
Jednakże..., jak by się tak zastanowić i logicznie pomyśleć; to ta chwilowa radość, być może nie zrekompensuje mojej reakcji, kiedy otrzymam wyciąg z banku - Ale co tam, czasami trzeba trochę zwariować, żeby nie zwariować zupełnie! - Tak, mówię sobie, by uspokoić wyłażące zza pleców wyrzuty sumienia - To też jakiś sposób...
Dzisiaj więc, poddałam się instynktowi, a nie rozumowi - ale tylko troszeczkę!
Bo czy wielkim szaleństwem jest polowanie na na okazję w second handzie?
Jak każdego roku o tej porze, mam fazę na czerwień, która wypycha czarno - szare barwy z mojej garderoby, więc nawet się nie zdziwiłam, gdy zakupiłam "nowy", czerwony płaszczyk, któremu po prostu, w tej sytuacji, nie mogłam się oprzeć; nagle wiedziałam, że jest mi on koniecznie potrzebny tej wiosny i już!
Na buzi od razu wykwitł mi banan, który nie zniknął nawet przy kasie, w szybko zresztą znikającej w niebycie chwili refleksji!
Zapłaciłam i przemaszerowałam przez miasto, radośnie wymachując pełną torbą (no dobra, przyznaję się - była tam jeszcze pasująca do płaszczyka apaszka i biała bluzka).
Czułam się wspaniale i nawet nie było mi duszno, a i serce mniej bolało.
Uśmiechałam się sama do siebie i cieszyłam się tym pięknym dniem...
I gdzieś w środku..., zaczęła kiełkować nadzieja, że jeszcze będę zdrowa..., no i szczupła i "olśniewająca" :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz