środa, 24 września 2014

JEDEN TO MNIEJ NIŻ ZERO?

Rano zderzyłam się z człowiekiem - górą!
Nie przesadzam; dawno już nie widziałam na żywo i naocznie, takiego kawału chłopa!
Dwa metry (co najmniej) i sporo kilogramów samych mięśni!
Żebym się nie spieszyła, jak nic stanęłabym, aby sobie chociaż popatrzeć!
A jaki silny!
Sam jeden, taszczył z czwartego piętra na dół, pralkę automatyczną!
A cały ten pokaz męskiej siły, miałam tylko dzięki temu, że moja sąsiadka postanowiła wyprowadzić się do córki.
Jakiś czas temu straciła męża i mieszkając sama czuła się bardzo źle, nie znosiła, jak to zwykła mówić - swojej samotności...
To ciekawe, że wiele ludzi mieszka w pojedynkę i nie czuje samotności, a inni wręcz przeciwnie...

Prawdopodobnie to kwestia charakteru, sposobu w jaki zapełnia się czas, a przede wszystkim (tak myślę) od tego, czy życie solo jest ich wyborem, czy zmusiły ich do tego okoliczności.
Bo ludzie są jak gwiazdy, niektóre są skupione w konstelacjach, a inne oddalone od pozostałych, mają wokół siebie tylko niezmierzoną przestrzeń kosmosu.
Spodobało mi się to porównanie...


Czy ja jestem gwiazdą z konstelacji, czy tą dryfującą w przestworzach?
Bo gwiazdą (hi!, hi!) bym chciała być na pewno. (Taki żarcik).
Krótkotrwała samotność nie jest taka zła. Czasem nawet bardzo potrzebna. Szczególnie kiedy pragniemy wyciszenia po przeżyciu trudnych chwil.
Samotność jest po prostu potrzebna, aby zebrać myśli, uspokoić się, spojrzeć na pewne sprawy z perspektywy i po opadnięciu emocji.
Hmm... Ale czy taka samotność, to samotność?
Chyba nie do końca, bo ona jest tylko w założeniu, tak na krótki dystans; ot, dla pozbierania się, zajrzenia w głąb siebie. Niby to człowiek jest sam, ale tak naprawdę, za progiem czai się cały tabun; rodzina, przyjaciele, znajomi..., gotowi w większym, lub mniejszym stopniu, odpowiedzieć na każde wezwanie...
Taki erem na chwilę, bywa nawet czasami postrzegany przez otoczenie pozytywnie, a osoby takie uważane są za wrażliwców, posiadających swój wyjątkowy świat, niedostępny zwykłym śmiertelnikom.
Gdy tymczasem ci prawdziwie samotni, odczuwający tę sytuację naprawdę boleśnie, są postrzegani jako ludzie w pewien sposób "upośledzeni". W powszechnej opinii uważa się, że jeśli nie ma wokół nich nikogo, to musi być z nimi coś nie tak.
Prawdopodobnie część z nich, faktycznie swoim zachowaniem odpycha od siebie innych, ale nie można wszak tej opinii przenosić na wszystkich żyjących w samotności.
Są oczywiście i tacy, którzy mimo, iż należą do "zwierząt stadnych", za jakie uważna się ludzi, wybierają świadomie, ku swojemu zadowoleniu życie w pojedynkę i mają w nosie to, co o nich sadzą inni.
Bycie singlem, czy singielką, współcześnie jest bardzo popularne, a nawet atrakcyjne i nikogo nie dziwi do pewnego wieku; myślę, że do około 30-35 lat. Potem jednak, ten stan zaczyna być oznaką życiowej porażki...
Nie wiem czy słusznie, czy nie..., ale prowadzi to do tego, że niektórzy zaczynają się "wstydzić" (szczególnie kobiety), że mając na karku 40-stkę nie mają rodziny, ani dzieci, tylko pracę, no... i ewentualnie zwierzaka.
Bo samotny jest mniej wart niż ten pozostający w związku, bo samotny jest wart mniej niż zero?
Aby nadal być w miarę atrakcyjnymi towarzysko, tworzą wokół siebie fikcję, wymyślają partnerów, a czasem udają, że tak jak jest, jest cudownie i za nic by tego nie zmienili; co już zakrawa na większą desperację.
Takie "udawane" szczęście prowadzi jednak do jeszcze większej izolacji, gdyż każdy kontakt może obnażyć stan faktyczny.
Po spotkaniu z człowiekiem - górą, truchtając po moim lesie, zamyśliłam się nad sobą.
Też mieszkam sama; czy jestem samotna?
Nie wiem...
Nie odczuwam z tego powodu bólu, jeszcze nie... a przecież samotność boli...
Czy w takim razie, należę do kategorii tych dziwnych ludzi z tak zwanymi felerami?
Może i tak, chociaż z drugiej strony, jeśli by tak było, to powinnam być zadowolona ze swojej sytuacji życiowej, a przecież nie jestem...
Życie samemu ma swoje dobre strony, choć chyba więcej jednak tych złych. 
Te dobre, to oczywiście nie tylko, ta przysłowiowa szklanka wody w chorobie i trzymanie za rękę na łożu śmierci, ale przede wszystkim drugi człowiek obok, jego zwykła codzienna obecność...
Człowiek, dla którego chce się ugotować dobry obiad, a nie wrzucić na patelnię warzywa z mrożonki... 
Człowiek, z którym zje się ten obiad przy ładnie nakrytym stole, a nie trzymając talerz na kolanach przed telewizorem...
Bo tak już jest, że człowiek lgnie do człowieka...
Tyle, że człowiek lgnie nie do każdego człowieka i w tym niestety jest szkopuł...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz