poniedziałek, 15 kwietnia 2013

JEST TAKI CZAS I NIE KAŻDY TAK MA…

Pewnie każdy ma jakieś właściwe tylko dla niego graniczne momenty, w których następuje wyraźny zwrot w jego życiu lub też chwile, w których nachodzi go chęć do pewnych podsumowań czy refleksji nad tym, co minęło, co jest.
Refleksje nachodzą mnie kilka razy do roku, a już szczególnie w okresach przedświątecznych.
Co do momentów, które przewracały moje życie do góry nogami, to miałam jak dotychczas trzy, i wszystkie zmieniały moje życie na kilka następnych lat…, niestety na gorsze.
Czekam cierpliwie, choć niestety biernie, aż nastąpi w końcu ten, który wprowadzi mnie w lepszy czas ;)…
Jednak nie mogę i nie chcę narzekać, dziękuję Bogu za te wszystkie szczęśliwe chwile, które dane mi było przeżyć i po pewnym namyśle, również za te przykre i tragiczne, bo wierzę głęboko, że nic na naszej drodze ku krańcowi ziemskiego bytowania nie dzieje się bez przyczyny.
Nie zawsze jednak byłam wzorową uczennicą, wiele lekcji uszło mojej uwagi, przesiedziałam ich czas nie wyciągając żadnej nauki jak mało pilny uczeń….
Albo mało zdolny?
Zmarnowałam to, co było mi dane i nie zauważyłam wielu istotnych rzeczy, które naprostowałyby z pewnością ścieżki, po których podążam. 
Czuję się jak córka marnotrawna, tylko brak mi nadziei, że gdy zjawię się w Domu Ojca, ten wyprawi na moją cześć ucztę, jak to uczyniono kiedyś, w czasach biblijnych, wobec syna marnotrawnego.
Mam wrażenie, że wraz z kolejnym odejściem osób, które były mi bliskie, przeżywałam swoisty kataklizm, który za każdym razem  czynił spustoszenie w moim życiu, w momencie, kiedy już, już wdrapywałam się na krawędź dołu, w który wpadłam. 
I nie chodzi mi tu nawet o tęsknotę za nimi, ale o to, że to uczucie wdziera się w moje wnętrze i stopniowo odbiera mi kolejne iskierki życia, powoli staję się martwa, coś na kształt zombie, (to drastyczne określenie, ale inne nie przychodzi mi do głowy).
Chodzę, rozmawiam, „egzystuję”, ale w środku nie ma już prawie nic, pustka…
Nie potrafię ani kochać, ani nienawidzić…, i nie jest to zdystansowanie się wobec wszystkiego, ale martwota.
Przeraża mnie to...
A to, że jeszcze to zauważam, jest tym, czego się czepiam, jako ostatniej deski ratunku, kiedy i tego nie będzie, to będę już tylko odczłowieczonym ciałem.
Nie wiem jak sobie z tym poradzić, czuję się jak w potrzasku; unieruchomiona, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że to nie może tak dalej trwać, to nie jest normalne.
Zastanawiałam się czy to nie jest depresja, co prawda nie mam skłonności samobójczych, choć jest to zapewne jakiś rodzaj autodestrukcji, ale pozostałe objawy są wręcz książkowe.
Poczytałam trochę o tym w sieci…, piszą, że trzeba to leczyć, bo depresja nieleczona to choroba śmiertelna, ale przecież wszyscy ludzie są śmiertelni... 
A ja…, ja nie chcę się leczyć, nie wierzę w powodzenie terapii, w której pacjent nie będzie współpracował z lekarzem, nie mam na to chęci, a może i sił…
Więc tak sobie trwam…
Zaklęte koło…

1 komentarz:

  1. Witaj! myślę że jeśli tak czujesz, to powinnaś się leczyć. Dobrze dobrane leki są skuteczne. Sama nie umiałam sobie poradzić z depresją, dopiero na rekolekcjach usłyszałam w sercu, że powinnam coś z tym zrobić, zanim będzie za późno. Gdy czytam Twój blog, moje serce płacze z Tobą... wiele nas łączy. Z całego serca pozdrawiam. Kasia.

    OdpowiedzUsuń