środa, 17 kwietnia 2013

MAŁE ROZRACHUNKI

Ostatni czas był dla mnie dość trudny….
Wszystko spychałam na dalszy plan. Miotały mną różne emocje i w niejasny sposób, trochę w podtekstach przekazywałam je; czy to w blogu, czy to w rozmowach…
Nigdy nie da się tak całkiem zamknąć siebie, zakryć wszystkiego…, zawsze coś niechcianego lub chcianego wydobędzie się na zewnątrz…, zwłaszcza kiedy boleśnie zderzamy się, raz po raz z własnym wnętrzem.
Wiedziałam i wiem, że i tak, prędzej czy później, muszę zakończyć moją podróż w nieosiągalny, wydumany Kosmos…, bo 
moja podstawowa wada, to niestety bujanie w obłokach, ot efekt nadmiernej ilości bajek jaką przeczytałam w dzieciństwie. 
Ziemia…, to ona mnie przykuwa i niewoli…, wbrew mojej naturze...
Ale do czasu…, czasu, który musi w końcu się wypełnić, zapełnić, aż do końca, aż po brzeg kielicha rozkoszy i goryczy… (jak ładnie to zabrzmiało…)
Wszystko to, to zakamuflowana emanacja prawdy, którą za wszelką cenę odrzucam. Rozsądek mówi jedno, pragnienie drugie. Mam nadzieję, że moje zachowanie nie było niczym złym, ani jadowitym, nie chciałam na nikogo zrzucić negatywnej energii...
Postanowiłam teraz stanąć nad tym wszystkim i spojrzeć na siebie z góry. Zastanowić się skąd to się we mnie bierze…?
Takie emocje, plątanina myśli i zachowań…?
Jest to we mnie, jak jakaś wyspa spychająca wszystko inne na dno oceanu…. 
Jak nieprzeczytana jeszcze książka….
Nie wiem, czy uda mi się dobrze odgadnąć jej przesłanie… 
Najtrudniej przecież zrozumieć samego siebie, samemu sobie dać dobrą radę…
Każdy człowiek jest jak otwarta księga, ale w każdej z nich inna jest historia. Tylko uczucia w niej zawsze takie same  chociaż opowiadane innymi słowami. 
No i sposoby ich przeżywania są różne, i tym też różnią się ludzie między sobą.
Staram się poprzez pisanie zobaczyć własne emocje, skąd wzięły swój początek. 
Może to jest bezowocna walka z wiatrakami, ponieważ tak jak większość ludzi boję się własnych słabych stron, mimo, że cały czas je eksponuję w zwierciadle zamaskowanych zachowań. 
Może właśnie w tym tkwi mój błąd; w braku otwartości...?
Nie powiem niczego odkrywczego, ale zgadzam się z poglądem, że cała osobowość człowieka bierze swój początek w dzieciństwie; z relacji z rodzicami, z pierwszymi „kochankami”.
Na dodatek odczuwam coś na kształt wewnętrznej zazdrości o siebie…; coś na kształt, tylko ja i moja krzywda, tylko ja i moje dobro….
Może to samouwielbienie, może nielubienie, a może obawa przed zranieniem…?
Chęć ukrycia się w bezpiecznym kokonie, nawet wbrew uczuciom…, własnym chceniom?
Próba zadośćuczynienia sobie, za to, co mnie spotkało, co może jeszcze spotkać…?
Ucieczka przed obawą, że nie trafię na tę właściwą, wyznaczoną ścieżkę przyszłości…?
Oczywiście zgadzam się, że wiara może w tym pomóc, ale jest we mnie jednocześnie jakiś wewnętrzny sprzeciw, przeciwko nadmiernej, publicznej emanacji własną pobożnością.
Nie, żebym wstydziła się, że jestem osobą wierzącą, praktykującą katoliczką, nie w tym rzecz..., ale chyba w tym, że wszelka egzaltacja według mnie ociera się w pewien sposób o pychę.
Pychę z tego, że OTO JESTEŚMY MY, CI KTÓRZY WIEDZĄ LEPIEJ, CI KTÓRZY SĄ BLIŻEJ...
Pewnie się mylę, sama już nie wiem..., ale nie jestem gotowa aby o tym mówić...
Dlaczego?
Z obawy, przed ośmieszeniem?
Posądzeniem o dewocję? 
A może to trochę za daleko jak dla mnie…, przynajmniej na teraz...
Hmm..., chyba znowu nie jestem zadowolona z samej siebie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz