wtorek, 23 kwietnia 2013

KIEDY SPOJRZĘ, HEN ZA SIEBIE…


Ja znowu o tym, że ktoś powiedział, że mi zazdrości…
Wiem, nudziara ze mnie, ale ja mówię, a w zasadzie piszę o tym, nie po to, aby kogoś rozśmieszyć, a z własnej egoistycznej potrzeby uporządkowania myśli, z potrzeby spojrzenia na siebie, na miniony czas… Spojrzenia z dystansu, jeśli to w ogóle możliwe…
Taka moja, chałupniczym sposobem prowadzona psychoterapia…
Staram się być w tym momencie, jak pilot, który obserwuje z niepokojem skoczka, który jakiś czas temu wyskoczył z samolotu, a nad którym nadal nie widać rozpostartej, bezpiecznej czaszy spadochronu.
Obserwuję i martwię się, bo ziemia coraz bliżej…
Kiedy więc skoczek wyskoczył z samolotu, miał jeszcze nadzieję, na to, że w razie, czego zadziała spadochron awaryjny, ale niestety zbyt ufał w to, co na ogół działa…, a w zasadzie powinno działać…
Tak…
Patrząc z perspektywy, to głupia, a przede wszystkim naiwna, ze mnie była kobieta (w pewnym stopniu nadal taka jestem)…
Wracając do tamtego czasu; to był moment, kiedy po raz kolejny zaczął mi się walić świat, traciłam po kolei wszystko, także i mężczyznę, który przysięgał mi, że razem po grób…, na dobre i złe, w zdrowiu i w chorobie… Niestety pasowało mu tylko na dobre i w zdrowiu…
Aż mi się nie chce o tym myśleć, były to tak traumatyczne przeżycia, że tamten okres to jak ser z dziurami. Po prostu niektóre dni zostały wymazane z mojej pamięci. Gdyby nie mój nawyk zapisywania, pewnie nie mogłabym ich odtworzyć. 

Przed paroma dniami ośmieliłam się otworzyć jeden z notatników i czytając byłam zdumiona, jak kobieta, która je zapisywała, zdołała sama przez to przejść i nie wylądować w szpitalu psychiatrycznym, a może to by nie było wcale takie złe?
Kiedy rozstałam się z mężem nie działał już, więc żaden system awaryjny, żeby nie powiedzieć żaden system bezpieczeństwa…
Nie chcę mówić o przyczynach tego rozstania, bo to dla mnie bardzo trudne, a nawet niemożliwe do wyjaśnienia, dlatego, że do tej pory nie rozumiem, dlaczego do tego doszło.
Jedno wiem na pewno, wtedy nagle zdałam sobie sprawę, że nie znałam tego człowieka, mimo, że żyliśmy ze sobą wiele lat, okazało się, że co innego jest dla nas ważne, że wyznajemy inne wartości, a może inaczej je rozumiemy?
Ale nie o nim chciałam…, mimo to jednak wkradł się znowu w moje myśli, chyba nie dało się inaczej, w końcu jest częścią mojego życia i pewnie, dlatego jeszcze, że nadal niczego nie rozumiem, a lubię wiedzieć, wyjaśnić, zakończyć…
Cóż, tutaj poległam…
Wracając do brzegu…, a raczej do jego braku na horyzoncie.
Tak, braku, bo zostałam od razu wypchnięta w przestrzeń, bez umiejętności latania. W efekcie z przerażeniem spostrzegłam, że zaczynam spadać w sposób niekontrolowany…
Najgorsza na początku była samotność (ta, z którą teraz się w miarę tolerujemy), i to, że mogę już tylko liczyć wyłącznie na siebie.
Znalazłam się nagle w obcym mieście, kompletnie sama, nieprzygotowana na taką okoliczność.
Ale czy można się na taką sytuację w ogóle przygotować?
To śmieszne, ale kilka razy zgubiłam się i nie wiedziałam jak trafić do mojego nowego mieszkania w blokowisku. Mieszkania, bo nie miałam już domu…
Nie miałam praktycznie, z kim porozmawiać, nie miałam się, do kogo przytulić, komu wypłakać w mankiet, poprosić o pomoc…
Nie wiedziałam, co przyniesie kolejny dzień… Uczyłam się życia od nowa…
Przede wszystkim brakowało mi kogoś obok, przy mnie, blisko… Co tu dużo gadać, brakowało mi mężczyzny…, w każdym aspekcie…
Bliska mi osoba, mieszkająca wówczas za granicą, będąca moim jedynym, acz odległym wsparciem, żeby mi było raźniej, podarowała mi wtedy kota (Neona), który jest ze mną do dzisiaj.
Jednak zwierzę, a zwłaszcza kot, nie zastąpi drugiego człowieka, starałam się, więc nawiązać jakieś kontakty, złapać za jakąś kotwicę w nowym miejscu.
Poznałam kilka interesujących osób, ale nie udało mi się z nimi zaprzyjaźnić, może nie byłam na to gotowa, może…, ale myślę, że powodem było coś innego, różnił nas przede wszystkim status materialny. Czułam się przy nich jak uboga krewna, to nie było komfortowe, a wręcz frustrujące, dałam, więc sobie spokój, albo to one uznały, że nie jestem towarzystwem dla nich?
Szkoda…, mimo to, jakoś starałam się nie poddawać, zaciskałam zęby i mówiłam sama do siebie – Dasz radę.. Przecież najgorsze za Tobą – jakże się myliłam…
………………..
Ależ się rozpisałam…, To takie moje, małe katharsis…
To trudne, ale oczyszczające, tak odwrócić głowę i spojrzeć za siebie…
Cała trudność jednak w tym, że trwanie w tej pozycji dłużej, staje się bolesne i muszę to ćwiczenie podzielić na etapy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz