czwartek, 25 kwietnia 2013

PRZECIW SOBIE...

 

Jestem, więc osobą wolną, ale za tę wolność drogo zapłaciłam i nadal płacę…
Chociaż..., cena to za małe słowo w tym wypadku…
 

Kiedy odszedł na zawsze kolejny mężczyzna, którego kochałam, czułam się tak, jakbym to ja umierała razem z nim, tylko, że znacznie wolniej...
Nie wyobrażałam sobie jak będę mogła żyć dalej…
Sama…
Czułam jakby wszystko dla mnie się skończyło, jakbym trafiła do jakiejś potwornej czarnej dziury, z której nie ma wyjścia…
Czułam się winna…
Zadawałam sobie (i nadal zadaję) pytania, co mogłam zrobić, aby nie dopuścić do tego, co się zdarzyło?
Czy byłam zbyt słaba, czy może za silna…?
Nie ulega wątpliwości, że czas, który po tym fakcie nastąpił był dla mnie okresem okropnego bólu… bólu fizycznego i bólu duszy…
Mimo wszystko, chciałam żyć dalej, nie miałam pragnienia jak indyjskie żony odejść razem z nim, ale nie potrafiłam żyć tak jak dawniej; w zasadzie odcięłam się od świata, od ludzi…, byłam tylko ja i moja tęsknota.
Zaczęłam wówczas pisać tego bloga, aby zająć czymś myśli…, zneutralizować, oszukać ból za wszelką cenę…, aż stało się to moim nałogiem.
Niektórzy zapijają smutki, ja je zapisywałam. Pisałam to, co w danym momencie przyszło mi do głowy, byle tylko nie myśleć, udawałam sama przed sobą podczas tych krótkich chwil w sieci, że wszystko jest w miarę dobrze.., ale kiedy wyłączałam komputer znowu było mi źle.
Nie mogłam się pogodzić z tym, że już nikt, nigdy nie będzie mnie tak kochał, że już dla nikogo nie będę całym światem…
Nienawidziłam siebie, miałam żal nie tylko do siebie, ale i do innych ludzi…
Trudno to wytłumaczyć, bo potrzebowałam wsparcia od innych, a jednocześnie nie chciałam nikogo. W rezultacie nie znalazł się nikt, kto by zechciał być przy mnie w tej sytuacji…
W pewnym sensie to rozumiem, bo aby być przy kimś takim, trzeba go naprawdę kochać i chcieć zrozumieć, po prostu chcieć pomoc, a to wymaga poświęcenia…
Płakałam więc nad sobą w samotności…
Skąd we mnie było tyle łez?
Jak długo można płakać?
Łzy płynęły mi z oczu każdego dnia, przez wiele miesięcy, czasem w najbardziej niespodziewanych miejscach; kiedy mijałam znajome drzewo, ławkę w parku, sklep, w którym robiliśmy razem zakupy, kiedy ktoś wspomniał w rozmowie Jego imię… (dzisiaj).
Nagle pewnego dnia poczułam, że mój ból mija… i to mnie zaskoczyło…
Nie wiedziałam, czy mam się za to nienawidzić, czy zacząć się cieszyć…
Nadal nie czuję się z tym dobrze…, a jeszcze niedawno, oburzałam się jak ktoś mi mówił, że czas goi rany.
Jedno jest pewne; czas ich nie likwiduje, ale pozwala się im zabliźnić.
Przez ten cały czas, kiedy dusza chorowała, moje ciało mnie wspierało, ale w końcu i ono się poddało.
Długo kumulowane emocje i stres w końcu znalazły swoje ujście…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz