wtorek, 5 lutego 2013

OLABOGA, FACET U PROGA !

Od dawna wiem, że mogłabym nieźle sobie dorabiać jako płaczka, jedyna przeszkoda w tym, że jak już zacznę, to nabieram takiego rozpędu, że trudno mi przestać. Taka już moja cecha, wszystko robię z dużym zaangażowaniem i na tak zwanego maksa.
Nie powiem, czasem przyjemnie popłakać, ale ma to swoje złe strony; powoduje znaczny uszczerbek na mojej i tak już nadwątlonej czasem urodzie.
Jeśli o czasie wspominam, to nie tylko coś mi zrobił z kanałami łzowymi, ale także będąc ostatnio jedyną rzeczą jaką mam w nadmiarze, zagnał mnie przed ekran telewizora (i to nie tylko jeden raz niestety).
Wypadałoby w tym miejscu napisać, że oglądam wiadomości, reportaże, albo inne "wartościowe pozycje" (nie wiem czy to dobre określenie, choć faktycznie, bywają w trakcie i horyzontalne). Co wypada to wypada, ale prawda jest taka, że zaczęłam oglądać serial południowoamerykański i wciągnęło mnie.
Pewnie nie świadczy to najlepiej o moim rozwoju intelektualnym, ale cóż, zwalę w tym wypadku wszystko na czas, albo na wrodzoną głupotę, która wreszcie wylazła na wierzch i ma się dobrze.
Wczoraj miał być ostatni odcinek, więc nic i nikt nie mógł oderwać moich czterech liter od kanapy podczas jego emisji, no i ...
No właśnie no i...
Jak to w tego rodzaju scenariuszach, źli po kolei ponosili okrutne kary, a dobrzy bohaterowie wreszcie dostąpili upragnionego i zasłużonego szczęścia. Ekran pływał we łzach... Cud, że ja sama się w nich nie utopiłam, bo wszak mówią, że wystarczy do tego tylko łyżka wody.
Chlipałam sobie w najlepsze i zasmarkiwałam kolejne chusteczki, kiedy nastąpiła przerwa reklamowa, a na ekranie pewien sympatyczny pan zaczął zachwalać walory cudownego leku na prostatę. Nie wiem czy prostamol, czy ów pan spowodował, że nagle otrzeźwiałam i uświadomiłam sobie, że za chwilę to będę zalewać się łzami w towarzystwie, i to męskim niestety...
Mówiąc prawdę, już dawno w tak szybkim tempie nie pognałam do łazienki, a tam z paskudnie czystego lustra, spojrzała na mnie równie paskudna twarz, prosto z indiańskiego szczepu (nie obrażając w tym miejscu Indian).
Oczy zaczerwienione i podpuchnięte, nos w podobnym żywym kolorze i sporo większych niż zwykle rozmiarów.
Co prawda nie czekała mnie żadna romantyczna randka, ale zawszeć to facet, a we mnie resztki próżności się nadal kołaczą uparcie.
Co robić?
Tona fluidu i pudru niewiele dała, w desperacji już chciałam założyć ciemne okulary i zwalić wszystko na zapalenie spojówek.
- Pyk!... Eureka ! Mamy zimę! - w myślach podziękowałam Najwyższemu, że mamy pory roku, bo miałam w tym momencie ochotę zawołać - Ciemność, chcę szybko widzieć ciemność...!
Świece i wrodzony takt gościa zrobiły resztę, którą oboje pominęliśmy milczeniem.
Niespodziewanie okazało się, że mieliśmy ciekawsze tematy niż kontemplowanie mojej odmienionej urody.
W zasadzie to nie jestem do końca pewna czy się z tego cieszyć...
Hm...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz