czwartek, 28 marca 2013

NIE NADĄŻAM...

Jak dotąd miałam przeświadczenie, że potrafię się zawsze dobrze zachować (no prawie zawsze) i to w każdym towarzystwie. 
A tu masz babo placek..
Ostatnio, przeżywam raz po raz, kolejne rozczarowania swoim zasobem umiejętności i wiedzy w tym zakresie.
Co prawda potrafię się w miarę sprawnie posługiwać nożem i widelcem i nie siorbię jedząc zupę, ale przyznaję ze skruchą, że nadal nie ogarniam kilku sztućców.., zwłaszcza, gdy pojawia się ich kilka na raz…, a na stole ląduje powiedzmy taki homar czy inne skorupiaki (z tym homarem to przesadziłam, nie jadam go notorycznie).

Albo na ten przykład beza z kremem…, co z taką robić?
Wiadomo od razu, że będzie się kruszyć, prószyć na biało i oblepiać kremem… Oblizać po niej paluszki, czy biec do toalety i je grzecznie umyć…?
Ale to drobiazgi…, to da się przeżyć.
Wraz z zalewem owoców morza, nastąpił zalew zwyczajów i zachowań społeczeństwa spod niebiesko-gwiaździstej flagi, która dumnie załopotała nad moją i nie moją głową w 2004 roku.
Teraz nie wystarczy być Polakiem, trzeba być Europejczykiem… No, bo teraz, co by nie powiedzieć mamy na to „papier”.
Europejczyk w popularnym rozumieniu, to człowiek wyluzowany, zadowolony z siebie, nie nosi białych skarpetek do czarnych mokasynów, nie pije wódy tylko dobre wino i drinki, no i porozumiewa się w języku angielskim… To taki ogólny zarys…
Tu uff…, powietrze mi nie uchodzi jeszcze z płuc…, bo daję jeszcze radę.
Z zadowoleniem odhaczam zarówno białe skarpetki, jak i wódę…, no i duknę, co nieco w obcym języku; zwłaszcza „How are you” i „I`m fine” mi dobrze wychodzi…, bo z akcentem.
Ale jak ja, kobieta urodzona i wychowana w XX-wiecznej Polsce, mam się zachować wobec takiego na przykład nowego modelu rodziny?
Mam zakodowane w głowie, dożywotnie małżeństwo moich rodziców i ich znajomych, a tu każą mi nie tylko oswajać się, ale przede wszystkim akceptować; rodzinę nie tylko w nietypowych konfiguracjach, ale i tymczasową.
Jestem kompletnie zacofana i nie wykazuję otwarcia na model ” 1+…” i „2 x 1”, a już w ogóle nie potrafię klaskać przy modelu „2 x 1 + …”
Zwyczaj wymiany na nowsze modele po 5, czy 10 latach i złomowanie przestarzałych egzemplarzy, na dobre zagościł już w naszym kraju.
Towarzyskie szroty są pełne i nie wiadomo, co robić z nagromadzonymi tam, bywa, że jeszcze sprawnymi egzemplarzami.
Co prawda, czasem znajdzie się jakiś amator staroci…, ale przeważnie to wysublimowany koneser poszukujący dzieł sztuki, które niosą za sobą nie tylko wartość muzealną, ale i realnie bankową.
No i mam dylemat; iść z duchem czasu i szukać nowego błyszczącego świeżym lakierem modelu…, czy może nie….
W zasadzie, co się tu dużo zastanawiać…, należę do kategorii – antyk, a możliwości finansowych brak…
Na dodatek ta kwestia zagnieżdżonych w głowie od lat stereotypów…
Stereotypy i przyzwyczajenia…
W zasadzie, to jak mówić do byłego teścia? Kiedyś tato, a teraz jak? Pan?
Czy dziewczyna mojego syna, z którą mieszka od jakiegoś czasu, to jego konkubina (kolejna straszna nazwa), partnerka, a może moja nieformalna synowa?
Wszystkie spotkania rodzinne, to horror towarzyski. Byłe żony, aktualni mężowie, nowi teściowie… Konkubiny…. A i jeszcze ci, co w separacji, ale z nowymi partnerkami…
Szaleństwo….
Kto, z kim, od kiedy, do kiedy…?
Z tego wszystkiego zapomniałabym o nowopleniącym się tworze; singlach, nie mylić z cynglami… Piękni, wiecznie młodzi, dynamiczni… i specyficzni.
Hulaj dusza, piekła nie ma…
Ratunku… Pomocy… Pogubiłam się…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz