LIŚĆ PRZEDOSTATNI
Dzisiaj
coś we mnie pękło. Dotychczas pomimo lawiny nieszczęść, która na mnie
sukcesywnie zrzucała kamień po kamieniu, trzymałam się zadziwiająco
dobrze. Sama nawet temu się czasami dziwiłam i mówiłam o sobie, że
jednak jestem twarda…, że ktoś inny na moim miejscu dawno by się poddał.
Wszystko
jak się okazuje ma swój kres, swój stopień wytrzymałości, po
przekroczeniu, którego mury sypią się w gruzy… i nie ma już nic…
Nie ma już nic i już niczego się chce, bo nie ma się siły chcieć…
Jest
tylko wszechogarniająca pustka, na której dnie jest jeszcze tylko ból, i
tylko on jest tą cienką nitką, która jeszcze trzyma ciało tu gdzie
jest.
Wszyscy,
których kochałam mnie skrzywdzili ( bez wyjątków) i zostawili po sobie
niegojące się rany...
Widocznie nie powinnam kochać…. Powinnam być
wyrachowana i patrzeć swego, nie ufać tak jak ufałam…
Ale to nic, kiedy ból zniknie i nie będę już czuła nic; odejdę… spokojnie i po cichu.
W zasadzie to już mnie prawie nie ma…
Jest
tylko te parę słów gdzieś zapisanych, które spadają jedno po drugim jak
liście z drzew jesienią…, jeden po drugim, aż spadnie ostatni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz