czwartek, 22 listopada 2012

ŻEBY BYŁ...KTOŚ

Dochodzę do wniosku, że „szukanie” w sieci potencjalnego partnera to jedno wielkie nieporozumienie. W tym wypadku oszukiwanie samego siebie to raczej delikatne stwierdzenie.
Samo słowo „szukanie” narzuca już od początku konkretne zachowania; jeśli szukanie to zazwyczaj, czegoś konkretnego, a więc o sprecyzowanych wcześniej cechach.
A jak tutaj doszukać się jakichkolwiek cech, jeśli dochodzi do spotkania po kilku, albo i w gorszym przypadku po jednym mailu
Są to swoiste randki w ciemno, które mogą po kilku nieudanych podejściach zniechęcić do wszelkich działań w tym kierunku.
Z drugiej strony nawet najdłuższa korespondencja też nie da gwarancji, że to właśnie ta osoba, ponieważ można spotkać po drugiej stronie kabla po prostu kłamczucha i ściemniacza na wielką skalę.
Co więc lepsze…; przeciągająca się wirtualna rozmowa czy szast prast i randka?
No i kwestia zdjęć; zamieszczać czy nie?
Co do zdjęć to mam poważne wątpliwości, przynajmniej w moim przypadku. Mam pecha, bo jestem fotogeniczna, po prostu obiektyw mnie lubi i na fotografiach wyglądam o niebo lepiej niż w rzeczywistości, a więc realne spotkanie ze mną może przynieść tylko rozczarowanie, ponieważ w rzeczywistości jestem zwykłą szarą myszą. 
Z kolei dla mnie wygląd zewnętrzny nie ma specjalnego znaczenia, oczywiście im byłby atrakcyjniejszy tym lepiej, ale nie jest to sprawa priorytetowa. Najważniejsze jest to sławetne „coś”, a to czy ono jest, niestety można sprawdzić naocznie, choć też tylko w pewnym powierzchownym wycinku. 
To „coś” może również zaiskrzyć poprzez monitor, Skype, czy telefon…,i to będzie właśnie to głębsze „coś”. Bo na całość „cosia” składają się feromony i tak zwana więź duchowa.
Jestem raczej zwolenniczką dłuższego poznawania się przez sieć, ponieważ jeśli nie zadziałają feromony to zawsze zostanie nadzieja na przyjaźń, a to też jest cenne.
Może wydawać się dziwne, a może i nieprawdopodobne, ale w wirtualnym świecie też działają instynkty, może nie tak wyraźnie jak w rzeczywistym, ale jednak…. Chociaż oscylują na innych poziomach, może mniej seksualnych.
Internet można w pewnym sensie potraktować jak ogromną salę, w której przemieszcza się ogromny tłum ludzi. Logujemy się (wchodzimy do niej) i żadna z osób tam znajdujących nie zwraca naszej uwagi, ale bywa i tak, że jedna z nich w jakiś sposób przykuwa naszą myśl, zaczyna intrygować, zaciekawia…zaczynamy do niej wracać… w zasadzie na początku nie zdając sobie w pełni sprawy, dlaczego właśnie do tej, a nie do innej.
To zaczyna działać nasza podświadomość ukierunkowana na wybór adekwatny do naszych potrzeb.
Człowiek to inteligentne zwierzę, więc za jakiś czas zaczyna dążyć do weryfikacji tego, co czuje; chce już nie tylko potwierdzenia na poziomie duchowym, ale potwierdzenia na poziomie empirycznym i tu mogą pojawić się problemy, jeśli druga strona nie jest na to gotowa w takim samym stopniu. W zasadzie są w takiej sytuacji tylko dwa wyjścia, (zależne od stopnia zaangażowania); można wrócić z powrotem do wielkiej sali z tłumem ludzi, albo walczyć o to, na czym, na kim nam zależy.
To wszystko może zniechęcać i zapewne tak jest, ale czasem niema innego wyjścia jak właśnie poznanie się w taki sposób, a może jest, a w zasadzie na pewno jest…, można być dalej samemu, nie próbować….
W końcu jakoś to będzie…, zawsze jakoś jest…
Czyż nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz